W niedzielę otworzyłam swój sezon triathlonowy zawodami, które były ostatnimi w tym roku na mapie Polski. Za mną Kórnik Triathlon, który spadł mi po prostu z nieba:-)
Ale od początku.
W zeszłym roku wystartowałam dwukrotnie w triathlonie. Szczęśliwie ukończyłam zawody w Poznaniu i Chodzieży. Zaczęłam tę przygodę za namową Jacka, który jak wiecie z jego wpisów wpadł w nie po uszy:)
Wypełnił za mnie formularz i powiedział, że ja mam “tylko” kliknąć. No i kliknęłam.
Wszystkie starty, nie tylko triathlon, ale i zwykłe biegi, dawały mi ogromną radość, poczucie, że można bić swoje rekordy, mieć cele i do nich dążyć, niekonieczne w męczarniach, a z poczuciem zadowolenia i bijącymi endorfinami wokół.
Zaczęłam marzyć o kolejnym sezonie…
Ale w między czasie tak zwana jesienna faza roztrenowania przyniosła fantastyczne wiadomości, że na początku czerwca 2015 roku urodzi się Jasiek:-)
Skłamię, jeśli napiszę, że nie pomyślałam o “straconym sezonie”. Tak bardzo chciałam wystartować. Myślałam, liczyłam dni i tygodnie, których będę potrzebować by po porodzie dojść do siebie i jako tako przygotować się do startu. Wydawało mi się to ciężkie do realizacji, ale nie niemożliwe.
Jasiek urodził się w połowie czerwca. Boski, mały i uśmiechnięty chłopak. Zaczęłam odliczać 6 tygodni by zacząć biegać, albo chociaż trochę intensywniej się ruszać. Dni mijały bardzo szybko, bo chyba nie lubimy pustki wokół nas:) Jacek realizował kolejne kroki przygotowań do startu w Malborku. Jeździliśmy wspólnie na zawody, kibicowaliśmy mu, ale oprócz satysfakcji, że bije swoje czasy z poprzedniego roku coś się we mnie kołatało…Każdy kto stał po stronie kibica, ale także kiedykolwiek startował to wie, że jedno i drugie jest wciągające, ale to drugie, to coś magicznego, coś co sprawia, że energia w środku rozpiera…
I tak też podczas zawodów w Bydgoszczy rozmawialiśmy o startach i nowych zawodach wokół Poznania i wtedy Marcin powiedział o dystansie 1/10IM w Kórniku. Bliżej być nie mogło, a dystans niby krótki, ale patrząc na sytuację to i tak było wyzwaniem;)
Wróciliśmy do domu, a ja postanowiłam, że dam radę, powoli zacznę biegać, ale łatwiej będzie mi się zmobilizować mając gdzieś w perspektywie zawody, słysząc huk startera i widząc strefę zmian. Tak, to jest adrenalina, która mnie tak nakręca.
28 lipca weszłam na stronę triathlonu w Kórniku, a tam w zakładce aktualności informacja: zwiększamy limit uczestników na trasie 1/10 IM – tak, tak – to był znak. Nie ma na co czekać. Ciach – tym razem sama wypełniłam formularz i zapłaciłam. To był dobry bodziec do pójścia biegać:)
I tu powinna zacząć się opowieść o moich codziennych biegach, treningach pływackich, rowerowych, ale nie. Tego było.
Przyszły upały, a ja się rozleniwiłam:P
Mój pierwszy bieg zakończył się powiedzeniem z żalem Jackowi, że gdzieś się podziały moje czasy sprzed roku. Gdzieś zniknął ten spokój i lekkość… Przebiegłam 4km i brzuch miałam ściśnięty, w telefonie Pani z aplikacji mówiła “6:15 minut na kilometr”, a ja nie mogłam się zmusić do szybszego ruszania nogami. To nie wyglądało dobrze.
Jednak nie był to też powód do odwrotu.
Po dwóch tygodniach od zapisania się na zawody miałam urodziny i tu należą się WIELKIE PODZIĘKOWANIA wszystkim osobom, które wiedziały, że rower szosowy to marzenie, do którego przymierzałam się już rok wcześniej, ale jakoś nie było mi dane. Dostałam piękną białą strzałę, która jest kolejnym powodem by zapisywać się na zawody:)
Strzała pojechała z nami do Bukowiny na wakacje i po raz pierwszy od roku usiadłam na rowerze, by jeździć po jakże “płaskich” terenach wokół Łysej Polany i Bukowiny;-) Niby można by narzekać, że górki, dołki, zimno, ale nie – lepszego miejsca na pierwsze jazdy na szosówce, po rocznej przerwie nie ma! Wsiadłam dwukrotnie na rower w tym, raz tylko i wyłącznie dzięki opanowaniu i spokoju Jacka, który wstał ze mną o 5 rano, przezwyciężył wszystkie niepowodzenia na drodze z 3 piętra do samochodu i powiedział: “Jedź. Już wszystko jest ok. Dam radę z dziećmi. Zależy mi, żebyś pojechała”.
Potem przyszedł IronMan Jacka, po którym miał odpoczywać, a ja miałam wejść w „ostatnią” fazę treningów. Plan wyglądał dobrze: basen, bieg, rower – zmobilizować ciało do większego wysiłku. Plan utrzymał się przez 12 godzin. We wtorek wieczorem, dzień po powrocie z Malborka, dokładnie 2 tygodnie przed moim startem, schodząc na śpiąco z antresoli, poleciałam. Spadłam z połowy wysokości schodów na sam dół obijając przy tym potwornie żebra. Jacka nie było w domu, mi rozładował się telefon i jedyne na co mnie było stać to położyć się na brzuchu i walczyć z myślami “Co Ty zrobiłaś?? Nie ma szans. Nie wystartuję. Głupia. Bez sensu. Po co??” itp. W nocy nie byłam w stanie podnieść Jaśka z łóżeczka i zaczęły się moje psychiczne wzloty i upadki. Od całkowitej rezygnacji, do pełnej mobilizacji: “Przestań się użalać nad sobą. Skończ myśleć i zacznij coś robić.”
Raz poszłam na basem. W wodzie było ok, mogłam płynąć. Po wyjściu trochę gorzej, ale ruszałam się. Oddychałam płytko, żeby nie bolało. Codzienna kalkulacja, czy start w ogóle ma sens, nic na siłę, z drugiej strony “byłoby fajnie ukończyć taki bieg. To by mi dało kopa do dalszych treningów…”.
W między czasie, gdy znów głośno analizowałam swój stan pod kątem tego czy pójść na rower czy nie, Jacek mnie zmotywował tekstem: “Pain is temporary, winning lasts forever”. Uśmiechnął się, a mi znów nie pozostało nic innego jak tylko ubrać się rzucając z uśmiechem pytanie, czy to reklama środków przeciwbólowych?;-)
Ostatnie dwa tygodnie to była właściwie walka z myślami. Startować czy odpuścić. Bardzo chciałam, ale podświadomie wiedziałam, że nie jestem przygotowana i porywam się z motyką na słońce. Z drugiej strony potrzebowałam tego startu do dalszej motywacji, do uwierzenia w siebie, że jak się czegoś bardzo pragnie to mimo przeciwności można to zrealizować.
I z takimi myślami w niedzielę rano pojechaliśmy całą rodzinką do Kórnika. Mania i Jacek w koszulkach Boogie Woogie Support Team, z głośników motywująca muzyczka i już wiedziałam, że to była dobra decyzja. Wszystkie myśli, które początkowo mnie gdzieś blokowały zostały odsunięte na bok, a zamiast nich pojawił się szeroki uśmiech. Niczego więcej nie potrzeba oprócz Jacka i dzieci, które widzą jak rozwijamy swoje pasje, dzielą je z nami i wspierają podczas przygotowań. Nic tak nie cieszy jak uśmiech Mani, która na nasz widok podczas wychodzenia z domu mówi: “Idziesz biegać?” lub “Pływasz?”. Nie ma płaczu, jest uśmiech na jej twarzy:)
Emocje podczas zawodów są zawsze. Czy to bieg na 5km, czy maraton czy IM. Zawsze jest to pozytywne poddenerwowanie i niewiadoma jak to dzisiaj będzie.
Rower odstawiony do strefy zmian, pianka na grzbiet i idziemy w stronę pomostu, z którego jest wejście do wody. Zawodnicy mieszają się z kibicami, wszyscy się uśmiechają i nawzajem poklepują i motywują słowami, że będzie dobrze. Ktoś mówi, że woda zimna, inni, że trzeba robić swoje i nie zwracać uwagi na przeciwności. Rzutem na taśmę na pomost wpadają rodzice, ostatnie buziaki i w drogę.
Woda faktycznie nie najcieplejsza, ale tragedii nie było. Pianka skutecznie chroni ciało przed dostaniem się wody. Pierwsze ruchy to było jedno wielkie przyzwyczajanie się do wyporności spowodowanej pianką. Nagle głośne odliczanie kibiców 3 2 1 – start. Żabka – kraul – żabka – raz nawet piesek jak dostałam w bark, ale potem spokojnie swoim tempem mijałam kolejną bojkę, byle do wyjścia z wody. Potem już nic mnie nie zatrzyma:)
Dobieg do strefy zmian przypomniał mi dlaczego starty sprawiają mi taką radość. Tata z wielkim transparentem “Boogie Woogie jest z Tobą”, obok Mania krzycząca “Mama, mama”, Jacek pytający jak tam, gdzieś z boku Mama z Jasiem, który właśnie się obudził.
Kask, skarpetki, buty i rower – 18km dookoła Jeziora Bnińskiego z dozwolonym draftingiem, czyli jazdą za innym zawodnikiem bez zachowania specjalnej odległości.
O plecach nie pomyślałam ani razu. Pochyliłam się wygodnie na kierownicy i kręciłam. Schować się za kimś i jechać w tunelu – tak jechałam przez pierwsze 5km, ale potem jedni jechali trochę poniżej moich możliwości, a inni byli za szybcy i nie byłam w stanie utrzymać ich tempa. W związku z tym przemierzyłam samotnie większość trasy. Gdy zza budynków ukazała się wieża ratusza wiedziałam, że już 2/3 trasy za mną i teraz wszystko się okaże.
Strefa zmian poszła gładko, jedno motywacyjne uderzenie rękoma w uda z gadką motywacyjną by mnie nie zawiodły. 4,2km czekały na mnie. Wiedziałam, że Jacek chciał biec ze mną i tak też się stało. Mania i Jasiek zostawieni u rodziców, a on biegł przy mnie cały czas wołając, że jest super i mam trzymać tempo. Pierwszy kilometr ciągnął się dość długo, ale gdy zobaczyłam, że tempo mam takie, o którym nawet nie myślałam po moich treningach w okolicach 6min/km było dużo lepiej. “Trzymaj tempo, jest super, biegnij, zaraz Cię dogonię” dodawały mi sił i wiedziałam, że ukończę, że jest dobrze.
Po nawrocie Jacek jeszcze dodał, że Mania już czeka i tu już nie mogłam się cofnąć. Jedynie mogłam wykrzesać z siebie odrobinę energii by szybciej ją przejąć od Taty, który przełożył Manię przez barierki i razem wbiegłyśmy na metę. Z moją małą Manią, dzięki której tak naprawdę zaczęłam biegać, bo ile można było chodzić tylko na spacery?;-)
Było i jest pięknie. Jasiek idealnie wyczuł moment, bo prawie przy samochodzie się obudził na karmienie, Mania padła z emocji w drodze powrotnej, a my z Jackiem, już wspólnie, możemy planować przyszłoroczny sezon:-) A potencjał jest, bo wracając do domu dostałam smsa, że zajęłam 4 miejsce w kategorii K30, a wśród kobiet 11:) W tym roku zamiast fazy roztrenowania zaczynam treningi i byle do przodu z kolejnymi celami i wsparciem ze strony najbliższych przyszłość wygląda bardzo obiecująco!:-)
P.S. Zdjęcia Jacek i Andriy Malenko z Zakład Fotograficzny
Jestem pełna podziwu dla Twojej determinacji i dla tego co robisz mając na full tak malutkiego Jasia. Jesteś dzielna. Tak trzymaj. MW