Po co komu Diablak [Diablak Beskid Extreme Triathlon 2018]

228 km po górach, jednego dnia. Do jeziora wskoczyłem, gdy większość ludzi smacznie spała, a na Babią Górę wszedłem, gdy siada się do kolacji. Po co to robić? Gdzie logika?

Odliczanie

5 lat temu wystartowałem w pierwszych zawodach biegowych na 5 km. Wcześniej moje bieganie trwało od 3 do 5 km i kończyło się nagrodą. Paczką czipsów i colą.

4 lata temu wystartowałem w pierwszym triathlonie. Zgadaliśmy się z Marcinem i Przemkiem przy piwie. Rodzice kupili mi start w prezencie, więc teraz raczej nie mogą narzekać na moją pasję.

3 lata temu, jako piąty start triathlonowy ukończyłem ironmana w Malborku. Z wielką radością i uśmiechem na mecie.

2 lata temu stanąłem na Śnieżce, która była metą Karkonoszmana – połówki ironmana, w której jeździ się i biega po górach. To był coś. To było połączenie gór, które kocham od zawsze, z triathlonem.

5-4-3-2. Brzmi jak odliczanie. A zaczęło się od biegu na 5 kilometrów w tempie galopującego żółwia.

Tylko co będzie tą jedynką?

1 rok – prawie tyle czasu minęło od kiedy postanowiłem, że moim kolejnym triathlonowym marzeniem i celem będzie znowu triathlon górski. Miał być długi. Miał być w Norwegii, ale wyszedł w Polsce.

DIABLAK BESKID EXTREME TRIATHLON.

Mówią o nim różnie.

Najczęściej syntetycznie: górski ironman, 3.8 km pływania, 180 km na rowerze, 45 km biegiem – łącznie ok. 6000 metrów w górę.

Tylko co ten “górski ironman” mówi?
Tym, którzy nie ruszają się w ogóle mówi tyle co podróż na księżyc.
Tym, który biegają mówi tyle, że to dużo za dużo.
Tym, którzy uprawiają triathlon mówi tyle, że reagują “ o k…., ale daleko”.
Tym, którzy zrobili ironmana mówi najwięcej.
Mimo to, jeżeli nie biegają po górach, trudno im zestawić dystans z przewyższeniami.

Dla przybliżenia:

  • 3.8 km to 152 baseny 25 metrowe.
  • 180 km to dystans z Poznania do Wrocławia
  • 45 km to więcej niż maraton

A te mityczne 6000 metrów przewyższenia? To po prostu mocno pod górkę. To wejście 52 razy na taras widokowy Pałacu Kultury w Warszawie.

Tylko tyle i aż tyle.

Poukładaj sobie… w domu

Po poradzeniu sobie z pierwszym szokiem, wielu znajomych i nieznajomych pyta: jak to możliwe, żeby przygotować się do takich zawodów mając dwójkę małych dzieci i normalnie pracując, prowadząc firmę.

Odpowiedź brzmi: trzeba poukładać wszystko w domu. Bez dogadania się z Agnieszką nie wyobrażam sobie takiej podróży. Plus wspólna pasja. Bo oboje lubimy triathlon. To niesamowicie pomaga.

Ale poukładanie w domu to nie tylko wspólna pasja. To też świadomość, że nie jesteś panem świata. Nikt nie będzie podsuwał tobie jedzenia pod nos, nie będzie codziennie układał dzieci do snu, robił zakupów, prasował ubrań i podcierał tyłka.

Czasem czytam takie relacje i aż mi się chce śmiać na myśl o tych “profesjonalistach” amatorach, którzy są tak zarobieni, że nie mają czasu ogarnąć rzeczywistości wokół siebie.

Szczegółowa odpowiedź brzmi: od października trenowałem 4, a potem 5 razy w tygodniu. Nic specjalnego, z tą różnicą, że pierwszy raz według planu. Kiedy we wtorki Agnieszka szła na basen, ja wsiadałem na trenażer. Kiedy w czwartek ja szedłem na basen, Agnieszka wsiadała na rower. Czasem jedno z nas biegało rano, czasem drugie wieczorem.

Od maja było to kilkanaście godzin w tygodniu. Ogromna ilość jak dla mnie. Tak po ludzku dużo czasu.

Jak się udało? Umówienie się z Agnieszką plus dużo samozaparcia. To nieskromne, ale w sumie to ten trening do tego się sprowadzał.

Przebiegnięcie od rana 30 km i pojawienie się o 9 na spotkaniu z klientem, 4 godziny na rowerze przed drugim śniadaniem dzieci albo prawie 3,5 godzinna sesja na trenażerze zakończona o 1:40 w nocy.

Umówmy się: to nie jest zdrowe, nie jest rozsądne, ale efekt przyniosło. Pewnie można inaczej. Mi akurat tak wyszło.

Jak to napisał MKON, za pełen dystans należy się brać mając odchowane dzieci. Ja nie posłuchałem mistrza świata.

Triathlon to chyba nie jest sport dla minimalistów 🙂
Motywacja na każdym kroku

Dzień Diablaka

Efekt był taki, że 16 czerwca o 2 w nocy mój telefon zadzwonił i ogłosił, że czas na śniadanie. Zastanawiasz się pewnie jak o 2 w nocy można wepchnąć w siebie cokolwiek i dlaczego to jest śniadanie. No można. To wszystko kwestia motywacji.

Podobnie jak do wyścigu w Malborku, teraz też dużo rzeczy miałem zwizualizowanych na kilka miesięcy przed tym dniem.

Najbardziej potrafiłem wyobrazić sobie metę na Babiej Górze, na której zresztą nigdy wcześniej nie byłem. To było poczucie, że to da się zrobić, a czas między startem, a TYM momentem, muszę wypełnić siłą, wytrzymałością i mocną psychiką.

Śniadanie z Agnieszką, mikroskopijna (40 rowerów) strefa zmian i wspólny przejazd autobusem do Tresnej, na końcu jeziora Żywieckiego, gdzie mieliśmy rozpocząć zawody.

Każdy z tych momentów był niby zwyczajny, a jednak inny. No bo jak wytłumaczyć to, że o 3:40 rano spotyka się kilkudziesięciu wariatów, z których za chwilę 40 ruszy w blisko 230 kilometrową podróż, a reszta będzie z radością wspierać ich w tej podróży. Czysty kretynizm prawda? Noc jest – to się śpi.

Wariaci w drodze na start (fot. Michał Złotowski)

Wschód widziany z wody

A jednak wschód słońca jaki zobaczyłem nad jeziorem Żywieckim był niesamowity. Ręka, ręka, oddech. Ręka, ręka, oddech. I tak 20 razy. Potem zerknięcie do przodu na kajaki wyznaczające trasę w podnoszącej się mgle. Płynę dobrze. Ręka, ręka, oddech.

Ile osób za mną, ile przede mną? Nie wiem. Płynę. I w sumie mam z tego powodu satysfakcję, bo daję radę, a pływanie nie jest moją mocną stroną. Może było jak w wieku 6 lat zdałem na kartę pływacką motywowany przez mojego brata. Potem to była raczej równia pochyła.

Magiczne pływanie (fot. Michał Złotowski)

W końcu jest brzeg, jest Agnieszka, jest strefa zmian. Ten moment, który zawsze zadziwia. Najpierw płasko, a potem nagle w pionie. Koszulka, “wytrzyj mi plecy”, “nadajnik GPS”, “chcesz coś do jedzenia?”, “jak jadą inni?”, “na krótko”. Buty, kask, okulary i jadę.

Rozmowy o życiu

Przede mną 180 km po podjazdach i zjazdach Beskidu Żywieckiego. Już na pierwszych kilometrach zjazd z prędkością ponad 60 km/h rozbudza mnie w całości. Jadę, jadę i zastanawiam się jak to jest możliwe, że o 5:30 mknę prawie 40 kilometrów na godzinę na rowerze, robię to z własnej woli i w sumie to zabawa dopiero się zaczyna. Tu nie ma zdecydowanych odpowiedzi. Nagle jakiś zawodnik pojawia się w zasięgu wzroku, więc podświadomie gonię go, nie wiedząc nawet kim jest.

“Cześć”, “Hejka”, “Jak idzie?”, “Do zobaczenia”. To kolejna specyfika takich kameralnych zawodów. Uśmiechasz się do każdego przynajmniej z dwóch powodów.

Po pierwsze wiesz, że wszyscy urobią się tak samo i dostaną po tyłku niezależnie od przygotowań.

Po drugie dlatego, że wszyscy musieli zakwalifikować się na te zawody, kończąc ironmana albo kilkudziedzięciokilometrowy bieg górski. To powoduje, że nie ma tutaj ludzi z przypadku, Takiej ekipy jak Marcin, Przemek i ja znad piwa 4 lata temu, by tutaj nie przyjęli.

Przez góry i doliny (fot. Michał Złotowski)

Nie mam daru odpisywania procesu pocenia się, podjeżdżania, zjeżdżania, kręcenia korbami, wzlotów i upadków. Obiektywnie 180 kilometrów na rowerze to sporo. Tym bardziej po górach. I jeszcze na 2 pętlach.

Hubert, pod którego okiem przygotowywałem się od października do tych zawodów napisał mi dzień wcześniej: “chciałbym, żebyś po pierwszej pętli czuł się wypoczęty”.

No i coś w tym było, bo mimo 4,5 godzin w drodze czułem się świeżo. Wsparcie Agnieszki w kilku niespodziewanych miejscach i bułka podana w biegu (mniam) spowodowały, że jazda na rowerze była bardzo przyjemna.

Poza szybkimi zjazdami adrenalinę podnieśli mi dwaj koledzy, z których jeden śwignął przy mnie tubką po żelu w krzaki, a drugi wiózł się na kole przez kilka kilometrów tłumacząc, że średnio zna trasę.

Pierwszemu powiedziedziałem, żeby nie świnił, bo jeśli dowiózł żel to może też zabrać tubkę. Obruszył się i zaniemówił.
Drugiemu nawet nie tłumaczyłem. Wychodzę z założenia, że to są zawody, z których każdy będzie tłumaczył się przed sobą.

Aha, no i jeszcze bliskie spotkanie z wiewiórką, którą prawie przejechałem na zjeździe. Przy 70 km/h nie byłoby co zbierać z nas obojga.

To co ważne jest często niewidoczne

Po drodze zapadły mi w głowie jeszcze 3 sytuacje.

Pierwsza – Agnieszka z Manią, Jasiem i rodzicami czekający przy drodze i potem kibicujący z samochodów. To jest power, którego życzę każdemu. Chociaż na 3 sekundy, chociaż raz w roku. “TATA GO, TATA GO, TATA GO”.

Widzisz takiego małego człowieka i wiesz, że chłonie to co dzieje się dookoła niego. Pewnie ważniejsze będą lody na deser, które dostanie za chwilę albo koszulka z Zygzakiem McQueenem jaką założył, ale ja jednak mocno wierzę, że te emocje zostaną w nich i będą potrafili zrobić z nimi coś dobrego. Niekoniecznie startując w zawodach. Chociażby rozumiejąc, że pasja to czasami wariactwo, które warto popierać. I że nie będą bali się podejmować wyzwań, “bo u mnie w domu się tak nigdy nie robiło”.

Druga – sprawa sprzętowa. Dawno temu ukułem teorię według, której sporty dzielą się na drogie i bardzo drogie. Triathlon w powszechnym rozumieniu zalicza się do tych drugich. A tu jestem sobie ja, jadę na rowerze przez blisko 7 godzin i mam czas różne rzeczy przemyśleć. I wiecie co mi wyszło? Że mam te same spodenki biegowe od 9 lat, kiedy dostaliśmy testowy zestaw od Marty z Amsterdamu. Co więcej na rowerze i na biegu będę miał koszulki… po starszym bracie. Serio. Moje dwie szczęśliwe koszulki. Obie mają ok. 15 lat. Różowa z kieszonkami na rower i czarna na bieg. Niby rowerowa, ale nadaje się. No i jeszcze rękawki. Też 15 lat na liczniku.

Nie trzeba mieć ciuchów za milion, żeby dobrze się bawić w tym sporcie. Naprawdę.

No i trzecia sprawa. Poczucie dobrze zrobionej roboty. Zbliżając się do końca drugiej pętli, widziałem, że jej czas jest niewiele gorszy niż pierwszego okrążenia. To duże osiągnięcie jak na mnie. W dodatku czas roweru wyniósł poniżej 7 godzin, czyli był lepszy od założonego.

Wtedy po raz pierwszy tego dnia, zainspirowany niedawnym wpisem Bożeny triathlonu, pomyślałem głośno: “nie spierdol tego”. Takie przeklnięcie raz na jakiś czas motywuje.

Uśmiechnąłem się i pomknąłem do strefy zmian.

Nie wpaść w czarną dziurę

Strefa zmian to taka czarna dziura. Można tu stracić mnóstwo czasu. Ja nie daję się wciągnąć. Licząc wywiad “dla prasy”, buziaki dla dzieciaków, przebieranie, założenie plecaka, wypicie coli i zabranie rosołu na trasę całość zajęła mi około 3 minut. Niektórym dobrze ponad 10. W moim przypadku sprawne zbieranie się w drogę robi różnicę na mecie.

Najlepsze wsparcie w strefie zmian T2 (rower -> bieg)

Wszystko było pięknie do 9-10 km i ostrego podejścia. Nagle czuję wibrujący telefon w plecaku. Po chwili zwątpienia zdjąłem plecak i oddzwoniłem do Agnieszki. “Misiek, chyba pomyliłeś trasę. Na trackerze widać, że wszyscy skręcili w lewo, a ty idziesz prosto”. “Nie Kotku, ja też skręciłem w lewo, idę dobrze”, “Aha to sorry, pa”.

Fajnie mieć takie wsparcie. Fajnie też mieć rację.

Na podejściu mijamy fotografa i dziewczynę prowadzącą relację live. Wiedząc, że z wody wyszedłem ok. 25 miejsca, pytam “ilu przede mną?”

“Jesteś 8-10”. “Chyba 10”. Gdy to słyszę, nie mogę uwierzyć.
10 miejsce na takich zawodach?! W ogóle 10 miejsce?

Pozytywny szok wymieszany z „to jeszcze 35 km” oraz drugim tego dnia “nie spierdol tego”. To byłaby piękna historia.

Kilkaset metrów dalej niczym mistrz topografii kieruję się do góry, bo przecież “żółty szlak odbija w prawo”. Idę, szukam drogi zejścia ze wzgórza, ale niestety nie znajduję.

Wiem, że pomyłki zdarzają się w górach i dlatego daję sobie 5 minut na szukanie, a potem będzie odwrót. Szukanie wciągnęło mnie tak mocno, że po zwiedzeniu kilku miejsc, sprawdzeniu lokalizacji w 3 aplikacjach, nadal nie wiedziałem czy jestem w dobrym miejscu.

I tutaj złota zasada! Jeśli nie widzisz trasy, cofnij się do ostatniego znaku. To kręcenie się w miejscu + dojście kosztowało mnie ok. 25 minut. Znalezienie szlaku po zejściu – jakieś 25 sekund 🙂

Przez kolejne kilometry mieszały się ze mnie uczucia typu “nie zrobisz biegu w ciągu założonych 7 godzin, dałeś dupy” z „przestań się użalać, chciałeś być na szczycie najpóźniej o 20:10, więc zdążysz” itp.

Ogólnie ta wpadka nie pomagała.

Tak jak pisałem, nigdy nie byłem na Babiej Górze. Kiedy mniej więcej po 11 km zobaczyłem jakiś szczyt w oddali pomyślałem sobie 3 rzeczy:

  • o to musi być Babia,
  • o kur… jak to daleko,
  • o to tylko 35 km, czyli do zrobienia.

Biegnę, zwiedzam, mijam Agnieszkę, dzieci i rodziców, biegnę, kilometry mijają razem z pochłanianymi żelami.

W Korbielowie Agnieszka załatwia mi wizytę w domowej toalecie u jakichś miłych ludzi, podaje colę, bułkę i tak to jakoś leci. To było ogromne wsparcie logistyczne na trasie.

Odpalić, gdy inni już nie mogą

Od Korbielowa zaczęło się górskie bieganie i chodzenie. Wiedziałem, że jestem na 14 miejscu. Zaczął się zdecydowanie trudniejszy teren, zdecydowanie strome podejścia i kilka zbiegów. Tam gdzie było to możliwe biegłem, żeby nadrobić moje krążenie po krzakach.

Cały czas miałem w głowie godzinę 20:10. Dlaczego akurat tę? Bo dokładnie o tej godzinie 3 lata wcześniej urodził się Jasiu. Stary lata po górach w urodziny syna. No, ale impreza była tydzień temu, była dzisiaj i jeszcze potrwa. Taka oktawa.

Gdy przed 30 km minął mnie jeden zawodnik ze swoim supportem zastanawiałem się czy popełniłem jakieś błędy. Wyszło mi, że dwa. Zgubiłem trasę i nie wziąłem kijków na podejścia. To akurat mój mocny element górskiej gry, więc trzeba było go wykorzystać.

Przy punkcie ok. 31 km razem nabieraliśmy wodę i wtedy postanowiłem zmykać jak najszybciej. Wróciłem na “moje” 14 miejsce i szedłem przed siebie.

Nie mam natury wojownika i wyścigowca. Zawody kończę przeważnie w pierwszych 20-25% stawki i walka na trasie wymaga raczej samodyscypliny, niż wynika z bezpośredniego starcia z przeciwnikami. Tutaj coś mi się jednak włączyło. Po jakichś 215 kilometrach.

Gdy w oddali zobaczyłem ludzi postanowiłem podbiec. Trucht przeszedł w bieg. Trochę w dół, trochę po płaskim. Ludzie zbliżyli się mimo, że poruszali się w tym samym kierunku. Zobaczyłem numer startowy. Przyspieszyłem.

“Cześć”, “Cześć, powodzenia”. I biegnę dalej. Przecinka. Beskidzki szlak w kierunku Małej Babiej Góry. Kawałek później kolejny człowiek i znowu z numerem startowym.

Gdy go mijałem powiedział tylko “o kurde, a myślałem, że to moi koledzy”.
“Koledzy zostali” odpowiedziałem trochę buńczucznie i ruszyłem dalej.

Ojej, ale mi się dobrze biegło. Wiedziałem, że to się kiedyś skończy, tym bardziej, że od dłuższego czasu żywiłem się tylko wodą. Ale chwilo trwaj. I biegłem dalej.

Paliwo rakietowe i ciepła wódka

Może zastanawiasz się co je się przez kilkanaście godzin zawodów, tracąc jednocześnie ponad 8000 kalorii. U mnie były to przede wszystkim żele (kilkanaście), banany (6-7), bułka, rosół z makaronem i jakieś przypadkowe przegryzaki w niewielkiej ilości.

Kiedy doszło do momentu, w którym zęby zaczęły mnie boleć od słodyczy nie było już tak różowo. Nadeszła kolejna pora karmienia (na rowerze co 30 minut, w trakcie biegu podobnie). Wyciągnąłem i otworzyłem żel, który był w kamizelce blisko ciała.

Wiedziałem, że muszę go wycisnąć w górną część ust, żeby zęby nie bolały (!).

Wycisnąłem trochę i poczułem się jakbym przyjął kieliszek ciepłej wódki w upalny dzień. Wiem co mówię. Uhhhhh. Popiłem wodą.

Jeszcze raz. Kolejny kieliszek ciepłej czystej.
I w tym momencie olśnienie – mam przecież pół banana. Rozciapciany banan był znacznie lepszy.

Gdy zobaczyłem support Marcina Romanowa usłyszałem tylko “ale zapierd..la”. Uśmiechałem się i … biegłem dalej. W tym momencie byłem na 12 miejscu.

To mnie jakoś dziwnie uspokoiło, pomimo, że wiedziałem że w tych zawodach nie chodzi o ściganie, ale o przygodę.
To był trzeci raz kiedy „nie spierd… tego” przeszło mi przez myśl.

Gdy zaczęło się podejście na Małą Babią myślałem o tym gdzie będzie czekać Agnieszka (Mała Babia czy przełęcz Brona) i czy jest jakiś zawodnik w moim zasięgu.

Razem do mety

Agnieszkę zobaczyłem w górnej części podejścia na Małą Babią. Przez cały dzień, od 2 w nocy była ze mną, ogarniała dzieciaki, a teraz jeszcze wbiegła tutaj, żeby wesprzeć mnie na finiszu. Ucieszyłem się, gdy ją zobaczyłem. Szliśmy dalej bardzo żwawo. Tłumaczyłem się, że nie mogę szybciej, bo “bolą mnie płuca”. W rzeczywistości miałem bardzo zmęczone mięśnie międzyżebrowe i nie mogłem głęboko oddychać.

To był nasz trzeci wspólny finisz w górskim triathlonie i jedna z setek wspólnych wycieczek w górach. Co to daje? Wspólny krok, zrozumienie bez słów, nieoglądanie się na drugą osobę, bo wiesz na co ją stać i zainteresowanie się gdy wiesz, że twoja pomoc albo dobre słowo może być potrzebne.

Jeśli szukasz dobrego towarzysza w góry to jest właśnie ideał. Dziękuję Kotku i już nie mogę doczekać się, gdy będę Twoim supportem!

Na końcówce podejścia na Małą Babią pomyślałem sobie “kur… daleko jeszcze?”, ale wiedziałem, że tylko przyspieszaniem, a nie marudzeniem skrócę czas pobytu na trasie.

Gdy wyszliśmy na Małą Babią i zobaczyłem cel czyli Diablak, poczułem się dość surrealistycznie.

Z jednej stron wiedziałem, że to tylko ok. 3 km, z czego część wiedzie w dół. Z drugiej strony wizualnie było to cholernie daleko. Naprawdę cholernie daleko.
Trochę zbiegaliśmy, trochę szliśmy i cyk, cyk do przodu.

Od kilkunastu kilometrów wiedziałem, że Diablak będzie mój. Kwestią do rozstrzygnięcia pozostawał czas i styl w jakim to się wydarzy. Teraz szedłem żwawo do góry i od czasu do czasu mijaliśmy zawodników, którzy wracali ze szczytu. “Brawo, świetna robota”. To powtarzało się cały czas.

Już wiedziałem, że jest dobrze. Końcówkę nawet podbiegłem.

Przed metą (fot. Michał Złotowski)

Chwyciłem Agnieszkę za rękę i po 15 godzinach i 41 minutach doszliśmy na szczyt Babiej Góry. Prawie 228 km za mną. Byłem bardzo, bardzo szczęśliwy.

 

Święta, święta i po świętach

Po tej chwilowej radości przyszło humorystyczne “na ch… mi to było”. No, bo w sumie po co komu taki Diablak? Po co trenować przez dziesiątki, a raczej setki godzin, niedosypiać, wystawiać rodzinę na trudności, a na koniec zaserwować sobie blisko 16 godzin górskiej przygody?

Każdy z 28 zawodników, którzy ukończyli Diablaka 2018 odpowie inaczej. Każdy zrobił to świadomie. Mimo wszystko, mi trudno odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie.

No to po co był mi Diablak? Przecież wiem, że nie muszę nikomu niczego udowadniać.

Przecież to nie kwestia wyniku sportowego. Dla przygody? Dla sprawdzenia siebie? Dla wyznaczenia kolejnych granic? Pewnie każdy z tych powodów i jeszcze wiele innych sprawiło, że stanąłem na starcie tych zawodów i że miałem siłę dać z siebie dużo przez cały dzień.

Czy jestem zadowolony? Bardzo. Tego też nie potrafię wytłumaczyć, ale jestem.

Czy 12 miejsce coś dla mnie znaczy? Pewnie tak. Z drugiej strony patrząc na 40 startujących znalazłem się w pierwszych 30%. Biorąc pod uwagę, że zawody ukończyło 28 osób, to byłem bliżej połowy stawki. Ale w sumie to te cyferki nie mają znaczenia.

Tak jak powiedział mi Daniel – organizator Diablaka w schronisku na Markowych Szczawinach – Diabalak to nie wyścig. Diablak to przygoda. Dużo w tym prawdy.

Powrót do domu był długi. Godzina ze szczytu do schroniska, obiad, godzina do samochodu i jeszcze godzina drogi do domu.

Do łóżka wszedłem po blisko dobie na nogach. Czy było warto? Było.

I za to, że mogłem to zrobić dziękuję:

  • Agnieszce – za wszystko o czym pisałem i jeszcze wiele więcej
  • Mani i Jasiowi, którzy znosili to, że “tata jest na treningu, ale wróci na śniadanie”
  • rodzicom – moim i Agnieszki – za pomoc i wsparcie w trakcie przygotowań i zawodów, pomimo tego, że martwili się tymi zawodami
  • wszystkim, którzy trzymali kciuki i kibicowali przed komputerami i na miejscu – to daje niesamowicie dużo
  • Hubertowi – za przygotowanie takich treningów, które doprowadziły mnie do formy, w której mogłem poskromić Diablaka
  • Soni i Przemkowi za luzowanie spiętych mięśni.

Następnego dnia na rynku w Żywcu odbyła się fantastyczna ceremonia zakończenia zawodów. Wszyscy, którzy dotarli na Babią Górę w limicie czasu – 27 facetów i 1 kobieta (pierwsza w historii zawodów) – zostali zaproszeni na scenę i dostali koszulki finisherów. To była szczególna chwila.

Każdy wchodzący gratulował reszcie tego niesamowitego osiągnięcia. To była też pierwsza okazja, żeby wszystkim spojrzeć w oczy i po prostu uśmiechnąć się.

Możesz zapytać co dalej?

Widząc ile rodzinnie kosztowało nas moje przygotowanie do tych zawodów, szczególnie w ostatnich 6 tygodniach, na tydzień przed startem powiedziałem Agnieszce, że w przyszłym (2019) roku nie wystartuję na pełnym dystansie. Potwierdziłem to jeszcze w strefie zmian na rynku w Żywcu.

No, ale plan na rok 2020 mam. Trzymajcie kciuki!

Foto: Agnieszka oraz Michał Złotowski Photography

2 komentarze

  1. Tylko pogratulować 🙂 Rok temu na Diablaku wiatr, deszcz i niska temperatura dały w dupę wszystkim zawodnikom. Ja nie brałem udziału i tylko pomagałem zejść do schroniska dziewczynie, która padła na szlaku. Powodzenia w realizacji następnych planów 🙂

  2. Wow Jacek! Nie tylko jesteśmy pod wrażeniem niesamowitego wyczynu ukończenia Diablaka, sukcesu zajęcia aż 12 miejsca, ale także bardzo dobrego opisu całego procesu z wieloma osobistymi przemysleniami i refleksjami podczas zawodów a także na temat tego czego się osobiście nauczyłeś i zrozumiałeś przez te wszystkie zmagania których było przecież wiele.
    Wygląda na to, że Diablak nie był tylko przygodą ale także okazją do tzw „self-growth”.
    Dlatego raz jeszcze wielkie od nas brawa! Możesz być dumny z siebie a także szczęśliwy, że masz taki świetne poparcie bliskich! Go Jacek! 🏆😁

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *