Góra jedna i pół z dreszczykiem emocji czyli Gran Paradiso i Mont Blanc 2010

Pomysł wyjazdu do Francji i próba wejścia na Mont Blanc kiełkowała w naszych głowach od dawna. Po drodze były jeszcze inne pomysły i realizacje, ale z Mont Blanc zawsze jakoś nie wychodziło. W końcu zdecydowaliśmy, że w tym roku to będzie nasz cel na krótkie wakacje.
W pewnym momencie, w czasie przeglądania Outdoor.org.pl okazało się, że tam też kilka osób jest zainteresowanych wyjazdem i koniec końców ekipa zrobiła się czteroosobowa – Michał, Marcin, Agnieszka i ja. Od początku ustaliliśmy, że dzielimy się na dwa zespoły linowe i po różnych przygotowaniach, głównie sprzętowych umówiliśmy się na spotkanie 25 sierpnia w Poznaniu. Dzień wcześniej Agnieszka wróciła z Krakowa, a Marcin przyjechał wieczorem. Kładąc się na kanapie zdążył jeszcze zbić szklany świecznik, ale … zdarza się:)


Widok na Wielkiej Przełęczy Św. Bernarda

Rano odebraliśmy Michała z pociągu, dopakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w kierunku Gran Paradiso. Droga upłynęła nam spokojnie, bo wszyscy poza akurat kierującą/kierującym spali albo zaczytywali się w różnych mądrych książkach. Po minięciu Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda i podjeździe w okolice Pont, dojechaliśmy do ok. 22 do campingu o takiej właśnie nazwie. Camp całkiem całkiem, dobre miejsce pod namioty, zadaszone stoły do jedzenia i porządne łazienki i miejsce do mycia naczyń.

Rano zrobiliśmy przepak i po dojechaniu do Pont ruszyliśmy pod górę. Szło się spokojnie, ale godzinę wybraliśmy dość słabo. W momencie przekroczenia potoku, gdzie rozpoczyna się trasa wybiła 12… Podejście jest w większej części odsłonięte więc słońce paliło niemiłosiernie. Do schroniska mieliśmy ponad 800 m i było co robić pod górę, a największym problemem w moim przypadku okazało się skapywanie kropli potu między szkło w okularach, a wkładkę optyczną – drażniące.

Po dwóch godzinach zobaczyliśmy dużą metalową puszkę i stało się jasne, że jesteśmy niedaleko schroniska Vittorio Emanuelle II (2735 m n.p.m.). Przy schronisku rozłożyliśmy się nad stawem i … leniuchowaliśmy. Wiedzieliśmy, że przed nami tylko kawałek podejścia i szukanie miejsca na nocleg, a „tu i teraz” atmosfera była sielankowa. Niewielkie chmury przemykały po niebie, słońce świeciło, a my mogliśmy po prostu odpoczywać. Marcin spożył przy tej okazji wniesionego Żubra, zagryźliśmy kabanosem i ruszyliśmy dalej.


W tle schronisko Vittorio Emanuelle II


Staw przy schronisku

Po kilkunastu minutach podejścia poczułem, że jakoś średnio mi się idzie, ogarnęła mnie dziwna słabość. Zdjąłem plecak, położyłem się na ziemi, nogi na kamień i leżałem. Mam na to dwie teorie. Pierwsza to zmęczenie prowadzeniem samochodu dzień wcześniej, słaby sen i mało jedzenia, a druga to mało jedzenia i wysokość. Cała ekipa pochyliła się nade mną i podawali dobre rady, ale po 3 minutach wstałem i już było dobrze. Dziwne uczucie, ale przeszło.

Podeszliśmy jeszcze kilka minut w górę i znaleźliśmy się u wylotu doliny prowadzącej pod szczyt. Po lewej mieliśmy dość wysoką morenę boczną, ale żeby dostać się do niej trzeba było przejść po kamieniach przez potok. Ruszyliśmy z Agnieszką na rekonesans i okazało się, że za moreną jest ciekawa polana z miejscami na namioty.

Po dojściu tam (ok. 16) wyciągnęliśmy maty i leżakowaliśmy. Po drzemce poszliśmy po szczycie moreny pod górę żeby przyjrzeć się lepiej trasie, którą mieliśmy pokonywać następnego dnia. Idąc po morenie przez cały czas widzieliśmy biegnącą skrajem doliny (wzdłuż potoku) ścieżkę i zastanawialiśmy się jak lepiej będzie podchodzić nad ranem. Im wyżej się znajdowaliśmy, tym wyraźniej pokazywał się lodowiec Gran Paradiso.


Widok ogólny na Gran Paradiso

Zdążyliśmy już dobrze napatrzyć się na szczyt i górną część trasy, a po chwili znaleźliśmy też ślady potwierdzające wersję z przewodnika i z relacji: podchodzić należy prawą stroną lodowca. Utwierdzeni w tym zeszliśmy do naszej polany – zgodnie z zasadą chodź wysoko, śpij nisko:) po drodze wypatrując kilka dobrych miejsc na namioty. Rozbijanie, jedzenie i spać.

Wstaliśmy o 4, a o 5:30 po zwinięciu domków i schowaniu większości sprzętu pod dużym kamieniem poszliśmy po morenie. Decyzja zapadła na podstawie wyboru trasy przez grupy komercyjne, które mijały nad od świtu, a ponieważ byliśmy tam pierwszy raz nie chcieliśmy zgrywać specjalistów. Podejście spokojne, ale w miejscu gdzie my zaczęliśmy schodzić w stronę lodowca większość ludzi szła w lewo i pod górę po skałach  – jak się później okazało biegnie tamtędy alternatywna trasa. Ok. 7 doszliśmy pod lodowiec, założyliśmy sprzęt, związaliśmy się liną i razem z kilkoma grupami ruszyliśmy pod górę. Podejście proste, jedynie 50 metrów i korek… Okazało się, że trzeba przetrawersować lodowiec, a ekipy przed nami zupełnie sobie nie radzą nawet w śniegu. Poczekaliśmy cierpliwie i zaczęło się. Wchodzę na lód. Nie taki zwykły. To był przeźroczysty lód, taka lodowa polewa, praktycznie bez żadnej rzeźby. Duża ostrożność, każdy krok to sprawdzanie czy rak dobrze siedzi. Niestety było na tyle stromo, że musiałem iść na połowie zębów, bo inaczej musiałbym niesamowicie wygiąć kostkę. Przeszedłem może 10 metrów. Krok, sprawdzanie raka i… jadę! Lód puścił, czuję, że nabieram prędkości, próbuję hamować czekanem, ale efektywność jest żadna – jak po stali. Lekkie szarpnięcie, czyli Agnieszka leci już ze mną. Coraz mocniej mnie obija, robi nieprzyjemnie i…. stop. Nie mogę uwierzyć. Patrzę na bok, gdzie leży Agnieszka. Patrzy na mnie – wszystko jest ok. Boli, ale powoli podnosimy się o własnych siłach. „Czy wszystko ok?”, „Are you alright?” słyszymy dookoła. Jest dobrze, bo ruszamy się sami. Chłopacy schodzą tak szybko jak tylko mogą. Próbujemy analizować sytuację i uspokoić się trochę. Fakty są takie: rak wyjechał z lodu, zacząłem jechać, Agnieszka nie miała szans na wyhamowanie mnie i wyrwałem ją za sobą. Skutek taki, że przejechaliśmy na brzuchach i bokach co najmniej 30 metrów po lodowcu, a na końcu po skałach i tam się zatrzymaliśmy. Co by było gdyby nie skały? Nie wyhamowalibyśmy. Co gdybyśmy byli związani ze czwórkę jedną liną? Pewnie wszyscy by polecieli.


Orientacyjna linia zjazdu po lodowcu


Miejsce lądowania

Po tej akcji doszliśmy do jednego konstruktywnego wniosku – wchodząc na taki teren (czysty lód) trzeba w lód wkręcić śrubę (każdy z nas miał) i z niej asekurować. To ze spokojem załatwiłoby sytuację. Dodatkowo okazało się, że wystarczyłoby przejść kilkadziesiąt metrów w bok zanim jeszcze weszliśmy na lodowiec i poszlibyśmy trasą, którą obserwowaliśmy wszyscy dzień wcześniej. Pomroczność jasna, owczy pęd? Nie wiem, ale dało do myślenia.

Michał zadał dobre pytanie, za które – mimo, że może nie było potrzebne – jestem mu wdzięczny. Zapytał wprost: czy chcemy i czy możemy iść dalej. Tak jakoś utkwiło mi to w pamięci.

Po ochłonięciu postanowiliśmy wchodzić dalej, ale puściliśmy chłopaków przodem. Dalsze podejście nie sprawiało już problemów – czyli było tak jak na podobno najłatwiejszy czterotysięcznik w Alpach przystało. Trochę skał (szliśmy związani, ale raczej z tego powodu, że nie chciało nam się zwijać liny) i dalej po śniegu (nie lodzie!).

W pewnym momencie zaczęło coraz mocniej wiać, a widoczność zmniejszała się bardzo szybko. W końcu wiatr zrobił się taki, że podchodząc zakosami musieliśmy mocno wbijać czekany i trzymać się ich, żeby nas nie powywracało (moja mama słusznie zauważyła skąd pochodzi nazwa czekan – od czekania Język ). Szczególnie uciążliwie robiło się, gdy z góry schodził kilku osobowy zespół mający długie odcinki liny między sobą.
Gdy szczyt zupełnie schował się w chmurach, a drobinki śniegu i lodu leciały poziomo zrobiło się niewesoło. Stanęliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać czy to w ogóle ma sens. Ten szczyt miał być rozgrzewką i aklimatyzacją. Zdecydowaliśmy, że nie mamy parcia na szczytowanie dla samego faktu wejścia, bo szans na widoki i tak nie było. Byliśmy wtedy na wysokości między 3960 i 4000 m n.p.m. (taka jest nasza ocena).
Zaczęliśmy szybki odwrót wiedząc, że po drodze mamy odbić w prawo na boczny lodowiec. Widoczność spadała do 30-50 m i co chwilę traciliśmy Michała i Marcina z oczu. W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie wchodzi się na lodowiec i zaczęliśmy schodzić. Skupienie było mocne, bo widzieliśmy, że szczeliny są, ale ścieżka była dobrze wydeptana. Tempo w dół było naprawdę szybkie i po wykonaniu małego (ok. 0,5 m) skoku nad szczeliną doszliśmy do granicy skał. Potem zostało nam tylko zejście do moreny i do naszej polanki.


Tutaj skakaliśmy


Szczelina – dla wyobrażenia skali ludzie są w lewym górnym rogu

Chyba wszyscy czuliśmy, że ten dzień dał nam dużo do myślenia. Po ponad godzinnym suszeniu sprzętu i odpoczynku ruszyliśmy w pięknym słońcu (pogoda się poprawiła, ale na górze tyle czasu byśmy nie wytrzymali) w stronę parkingu. Tam zapakowaliśmy się do srebrnej strzały i po zasłużonej pizzy w Aoście i przebrnięciu przez tunel pod Mont Blanc ok. 22 zameldowaliśmy się na campingu Ile de Barrets. Agnieszka zagadała z panią i za 2 namioty policzyli jak za jeden. Otworzyli też specjalnie dla nas prysznic (bo normalnie tylko do 22) i po kąpieli oddaliśmy się sączeniu schłodzonego Tyskiego / Żywca / Żubra i pigwówki.


Sielana

Następnego dnia nic nas nie goniło, bo i tak mieliśmy zaplanowany dzień odpoczynku w Chamonix, a biorąc pod uwagę nasze ślizgowe przygody było to konieczne. Łaziliśmy po mieście, oglądaliśmy sprzęt, który w u nas występuje jedynie w katalogach i Internecie, jedliśmy miejscowe pyszności i cieszyliśmy oczy widokami – a jest na co popatrzeć!


Aguille du Midi

Kolejnego dnia śniadanie, pakowanie i pojechaliśmy do Pont. Tam porzuciliśmy samochód i za pomocą kolejki linowej i tramwaju (Tramway du Mont Blanc) dojechaliśmy do Mont Lachet (ok. 2000 m n.p.m.). Dlaczego nie do ostatniej stacji, czyli Nid d’Aigle (2380 m n.p.m.)? Bo tramwaj tam nie jeździ. Okazało się, że pod 70-metrową warstwą lodu na lodowcu Tete-Rousse utworzyła się „kieszeń wodna” o objętości 75.000 metrów sześciennych wody i prowadzą teraz intensywne prace, żeby wodę wypompować, bo jak takie coś pękło 140 lat temu to zalało kilka wiosek i zginęło 200 osób.
Chciał, nie chciał, mieliśmy dodatkowe 300 metrów do podejścia. Czuliśmy jednak, że aklimatyzacja na Gran Paradiso zrobiła swoje i tempo mieliśmy całkiem dobre (ok. 35-40 minut). Z Nid d’Aigle widzieliśmy już potężny i postrzępiony lodowiec Bionnossay, który towarzyszył nam przez większość czasu. Tego dnia mieliśmy dojść do lodowca Tete-Rousse czyli na wys. 3176 m n.p.m. Dobrze widoczna ścieżka wspinała się zakosami po kamieniach, ale ponieważ jest poprowadzona bardzo logicznie szło się bardzo dobrze. Po nieco ponad godzinie zrobiliśmy postój przy Baraque Forestierre i dalej trochę bardziej stromym podejściem, które jest miejscami ubezpieczone stalową liną (wpinanie nie ma sensu, ale przytrzymać się czasem warto) doszliśmy do chatki informacyjnej, która jest położona przy skraju lodowca Tete-Rousse. Tam miły pan wytłumaczył nam gdzie jest miejsce na namioty, że w Gouterze trzeba mieć rezerwację, że spanie na podłodze albo stole jest „be”, a już za namiot to w ogóle grozi ekskomunika i inne takie. Niewiele sobie z tego robiąc poszliśmy przez lodowiec w stronę platform i zajęliśmy upatrzone pozycje. Przechodząc lodowiec warto rozejrzeć się za małymi strumykami, które płyną przez niego, bo są one dobrym miejscem do pobierania wody.


Ekipa w komplecie na Nid d’Aigle


Kozice Język


Widok na Aguille du Midi

Okazało się, że przy Tete-Rousse powstał górski Greenpoint. Co najmniej 8 polskich namiotów w sąsiedztwie, rozmowy i mile spędzone popołudnie. Patrzyliśmy mocno w ścianę, która miała poprowadzić nas następnego dnia ponad 600 metrów w górę do schroniska Gouter i próbowaliśmy dopatrzyć się gdzie jest Grand Colouir, zwany też Rolling Stones’ami i gdzie kamienie wielkości dużego AGD śmigają z prędkością światła, a pomiędzy nimi górscy sprinterzy biegają jak kozice. Wiedzieliśmy też, że jest szansa, że jutro nie będzie dane nam podejść, bo prognoza była co najmniej średnia, ale za to zapowiadali poprawę na kolejne dni.


Miasteczko namiotowe i droga do Gouter’a (na zielono miejsce przekraczania Grand Colouir

W nocy obudziło mnie delikatne uderzanie w tropik. Śnieg… Padało. Nie jakoś obficie, ale rano wszystko było lekko przyprószone i co najgorsze byliśmy zatopieni w chmurach. Nie było widać nawet podstawy ściany, po której mieliśmy podchodzić. W związku z taką aurą zwinęliśmy się do schroniska i czekaliśmy. Po drodze okazało się, że chłopacy trochę się przeliczyli z teorią Fast&Light i jednak jeden mały kartusz (100) nie miał prawa starczyć na 2 osoby. Z pomocą przyszli Polacy, którzy schodzili i sprawa się załatwiła. Nasz podziw wzbudziła grupa ze Śląska. Siedzi kilku gości, godz. 10:40, wysokość znaczna i jeden z nich: „Franek, skocz po ta jedna flaszka i mój śpiwór”. Franek przyniósł i panowie przy pomocy  jednego kieliszka obrócili litr żołądkowej de luxe.


Poranek

Mniej więcej w tym samym czasie wyszło słonce i po szybkiej decyzji i trochę wolniejszym pakowaniu ruszyliśmy w górę. Kamienie po zimnej nocy nie leciały, ale tego kto rozwieszał tę poręczówkę przez kuluar to chyba powinni nominować do Złotego Czekana… Dalej było też spokojnie, ale ponieważ wszędzie leżało trochę śniegu i był lód podchodziliśmy w rakach. Po ok. 2,5 godz. byliśmy już na 3810 m n.p.m. przy schronisku Gouter.


W drodze z Tete-Rousse do Gouter’a

W środku pełna kultura, zakaz gotowania (trzeba w przedsionku) i chodzenia w butach (są miejscowe kapcie, więc nie ma sensu targać sandałów/japonek/klapek). Kuchnia, międzynarodowy gwar i klimat. Klimat, który skończy się już niedługo jak wybudują nowego Gouter’a, ale to już inna bajka.

Poszedłem powyżej schroniska zobaczyć gdzie możemy się rozbić, ale widziałem może na 2-3 metry. Dopiero później Michał przyszedł z informacją, że coś widać i poszliśmy się rozbić. Noc zapowiadali zimną i tak też było. Według różnych źródeł mogło być ok. -17 st. C. Kładąc się spać ustaliliśmy, że wstajemy o 4 i zobaczymy jaka będzie sytuacja. Wcześniej nie było sensu się zrywać, bo chcieliśmy puścić kilka ekip w charakterze przedskoczków, żeby przetarli trasę po opadach.

Bip, bip, bip. Budzik. Czwarta rano. Otwieram zamek od góry, patrzę – gwiazdy. Jest dobrze. Tylko ten walący wiatr. Postanowiłem skonsultować dalsze ruchy z chłopakami, ale okazało się, że namiot jest tak przysypany, że musiałem wyjść przez górny zamek. Wiele grup szło już w górę, ale zdecydowaliśmy, że czekamy godzinę i zobaczymy jak z wiatrem.
W końcu o 6.06 zaczęliśmy podejście. Spokojnie, bez nerwów, człapaliśmy przed siebie. My z Agnieszką z plecakami, w których mieliśmy śpiwory, maty, palnik i trochę jedzenia, a Michał i Marcin na lekko.


Podejście

Ok. 8.20 byliśmy w Vallocie (4362 m n.p.m.). Metalowa puszka, z fikuśnym wejściem od dołu i kiblem, w którym przy odrobinie szczęścia można dostać pocztą powrotną to czego chcieliśmy się pozbyć. Było zimno i cały czas bardzo mocno wiało, ale w zasadzie trudności technicznych na dojściu nie było. Zakosy, zakosy, noga, noga, czekan, noga, noga, czekan, zakos, zmiana ręki, noga… i tak setki a nawet tysiące razy. Czuliśmy, że tlenu jest coraz mniej, ale żadne objawy choroby wysokościowej w postaci nudności czy bólu głowy nas nie męczyły. Kiedy z Dome du Gouter zobaczyliśmy Vallota od razu nabraliśmy lepszego tempa.

Siedząc w puszce próbowaliśmy się rozgrzewać. Ja w szczególności stopy, bo czułem że są kompletnie przemarznięte. Do tego ochoczo przygrywał nam na gitarze Słowak i gdyby nie temperatura byłoby całkiem miło. Po jakimś czasie zaczęliśmy się jednak zastanawiać co dalej. Wiało jak cholera, a pióropusze śniegu unoszone wiatrem im wyżej tym były większe. W końcu skłanialiśmy się ku takiemu rozwiązaniu, że Marcin i Michał schodzą do namiotu bo nie mają niczego ze sobą, a my zostaniemy w Vallocie z opcją późniejszego wyjścia albo noclegu i startu od rana. W sumie pogodzeni z tym, że pierwsza próba się nie uda zobaczyliśmy wchodzącą nagle dwójkę. Okazało się, że to Polacy, których Agnieszka poznała dzień wcześniej w Gouterze. Powiedzieli, że mamy iść bo jest słońce, że oni szli granią na czworakach, ale że to jest do zrobienia i żebyśmy spróbowali.


Droga

Tego potrzebowaliśmy. Spiritus movens, gadka motywacyjna i idziemy. Zostawiliśmy plecaki w schronie i na lekko poszliśmy w górę. Faktycznie wiało i brakowało trochę tlenu, ale szliśmy. Od pewnego momentu przyjęliśmy taktykę 50 kroków – 10 oddechów. Agnieszka miała dużo siły, ale ja czułem, że takie tempo to chyba wszystko na co mnie stać, żeby mieć jeszcze siłę na zejście. Do tego jeszcze te przemarznięte paluchy.
W końcu… myk i już dalej się nie da. Weszliśmy. Góra nas puściła. 31 sierpnia o 11:45 weszliśmy na Mont Blanc. Cieszyliśmy się jak dzieci, ale zewnętrznie ciężko było to okazać. Schowaliśmy się szybko na zawietrznej i delektowaliśmy się wejściem i widokami. Kilkanaście metrów dalej Słowak grał na gitarze:)


My na szczycie Mont Blanc!

Byliśmy na szczycie kilkanaście minut, chłopacy trochę dłużej bo wcześniej weszli. Coś w nas pękło i pojawiła się Pełna Radość. To też dla nas z Agnieszką o tyle ważne, że przez ostatnie kilka lat mieliśmy jakiegoś pecha do szczytów. Nieudane próby na Imbaburze w Ekwadorze (4650, 50 m od szczytu), Cotopaxi (5987, weszliśmy na 5200-5300) i Gran Paradiso.
Potem sprawne zejście, Vallot, grzanie nóg i dojście do namiotów. W trakcie zejścia jest też kilka drobnych podejść, ale czuliśmy, że nogi przestawiły się na opcję DÓŁ i kilkadziesiąt kroków w innym kierunku sprawiało nam problem.


Fota spod Vallota – czyli ekipa w komplecie

W końcu doczłapaliśmy do namiotów, zabraliśmy jedzenie i rozsiedliśmy się w Gouterze. Ja poszedłem tylko sprawdzić co jest z moimi stopami, bo czułem, że chyba nie najlepiej. No i fakt. Piękny fiolet pod paznokciami paluchów, jasna skóra i takie tam. Lekkie odmrożenie i obicie spowodowane: zamarzniętymi butami (stały w przedsionku, a do tego stopy mi się spociły bo stop pot przestał działać), słabym krążeniem w stopach i niską temperaturą zewnętrzną.
W nagrodę przyjęliśmy Crepe du Gouter i piliśmy duuużo wody, bo cały dzień od 6 do ok. 15-16 przejechaliśmy na 2-3 batonach i ok. 250 ml płynu.


Namioty powyżej Gouter’a

Jeszcze jedna noc na 3850 i zaczęło się schodzenie. Połowę drogi z Gouter’a do Tete-Rousse zrobiliśmy w rakach, ale niżej już bardziej przeszkadzały niż pomagały. Rolling Stones’y okazały się łaskawe chociaż widzieliśmy kilka orbitujących kamieni. Po tym jak stopy mi odmarzły to zaczęło boleć. Mniej więcej od godziny po starcie czułem każde zahaczenie nogą o skałę. Co tu gadać bolało jak….!@!@!#%%! Jednym rzutem przeszliśmy z Tete-Rousse do Nid d’Aigle, a swoją niemoc wyładowywałem na kijku, który od uderzenia dwa razy się złożył. Słonce, zmęczenie i te … stopy i paznokcie, które układały się w butach w różnych dziwnych konfiguracjach. Potem mieliśmy jeszcze zejść tylko do tramwaju i ruszyć już mechanicznie w dół. Okazało się jednak, że rozkład jazdy się zmienił i tramwaj przyjechał szybciej. Michał i Marcin byli sporo niżej, Agnieszka szła przede mną, a ja próbowałem nadganiać. Jednak w takim stanie mój bieg to było normalne tempo chodu. Okazało się, że i tak byśmy nie zdążyli i mieliśmy czekać ponad 1,5 godz. na kolejną kolejkę. Zdecydowaliśmy schodzić do Bellevue (stacja kolejki linowej), bo to tylko 30 minut. Tam prowadziłem już bardzo ożywiony dialog wewnętrzny z moimi stopami, ale w końcu doszliśmy.

Od wyjścia z Goutera do Bellevue szliśmy ok. 5 godzin. Przy samochodzie czuliśmy, że napięcie z nas schodzi, że jesteśmy już na dole i że się udało:)
Potem długi prysznic na campingu, piwo, nalewka i rozmowy.


Suszenie na campingu w Chamonix

Dużo dał nam ten wyjazd. Umiejętności technicznych, znajomości gór i siebie.

Wielkie dzięki chłopakom za dobre towarzystwo.

Podziękowania dla ekipy Outdoor.org.pl, dzięki której wiele spraw było dużo prostszych, dla Avalanche z Jeleniej Góry i Mateusza za sprzęt, dla ptb za pomoc w załatwieniu primaloftów Montano i największe podziękowanie dla Rodziców i Rodzeństwa, że po raz kolejny trzymali za nas kciuki, mimo że uważają nas za nieszkodliwych wariatów:)

Więcej zdjęć tutaj – http://picasaweb.google.pl/stopax/GranParadisoIMontBlanc2010#

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *