Grossglockner na weekend

Trzy tygodnie temu dostaliśmy od znajomych z portalu outdoor.org.pl propozycję szybkiego, weekendowego wyjazdu na Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii. Okazało się jednak, że Agnieszka wyjeżdża w tym czasie i po gorączkowym analizowaniu prognoz na kilku portalach w czwartek 14 lipca ruszyłem pociągiem do Krakowa. Ok 5 rano z dworca odebrali mnie Michał i Michał (bardziej znani jako semow i gargamel) i po ok 12 godzinach zameldowaliśmy się na parkingu przy Lucknerhaus, skąd startuje się w kierunku szczytu.
Początkowy plan zakładał próbę wejścia przez grań Studl, jednak ze względu na niepewną pogodę zdecydowaliśmy, że droga normalna też będzie zadowalająca.

Podejście, które miało trwać ok 3 godzin zajęło nam połowę tego czasu i znaleźliśmy się przy schronisku Studlhutte (2801 m. n.p.m.). Mieliśmy ze sobą namiot, żeby ewentualnie wyjść wyżej, ale padający deszcz, który po jakimś czasie przekształcił się w regularną śnieżycę skutecznie wybił nam to z głowy.

W schronisku ciepło, czysto (zakaz wchodzenia w butach górskich, ale są darmowe kapcie), drogo (20 euro za noc / 10 euro z kartą OeAV / DAV), no i sprawa uciążliwa dla polskiego turysty: zakaz gotowania w środku. Niewiele się zastanawiając ubraliśmy się ciepło i gotowaliśmy na zewnątrz.

Do środka przepędziła nas burza z piorunami, która nie wróżyła niczego dobrego na kolejny dzień. Ok 22:00 dołączył do nas Jarek, który przyjechał z Monachium i zalegliśmy na przestronnych materacach, wyposażeni w dwa koce każdy.

Pierwsza pobudka o 3 rano. Pogoda – słaba. Śpimy. Drugie podejście ok 4 – jest lepiej, więc spróbujemy. W schronisku jak w ulu – wszyscy szykują się do wyjścia. Ustaliliśmy, że skoro pogoda się poprawia to może jednak spróbujemy pójść przez Studlgrat, jednak kiedy ok 5 stanęliśmy przez wejściem decyzja była dość łatwa – zostawiamy dodatkową linę i część sprzętu, bo wejście granią trzeba zostawić na inny raz.

Szybkie podejście po skalnej ścieżce, zakładamy uprzęże i wchodzimy na lodowiec. Lekko wznosząca się płaszczyzna, tylko dwie ewidentne (widoczne) szczeliny i krok za krokiem poruszamy w górę. Rezygnujemy z wejścia po skałach, ponieważ droga po śniegu wydaje się szybsza i chyba tak właśnie jest.

Dopiero po pewnym czasie wchodzimy na grań doprowadzającą do schroniska Erzherzog Johann Hutte na wysokości 3454 m n.p.m. (są stalowe liny, warto wpiąć się lonżą).

Przy schronisku pogoda już się wyklarowała i po chwili odpoczynku wchodzimy na śnieżne pole, które zakończyło się stromym żlebem prowadzącym na grań Kleinglocknera.

Grań jest pokryta śniegiem, dość wąska, ale po drodze mija się wbite w skałę pręty, z których można dobre asekurować. Po obu stronach kilkaset metrów powietrza, więc chodzenie w linii prostej jest wskazane.

 

Do szczytu w pionie pozostaje stąd niewiele, ale na wszystkich czekają jeszcze 3 atrakcje. Pierwsza to zejście ze skały na platformę o szerokości ok 40 cm – niby nic, a jednak było to dość emocjonujące. Numer 2 to przejście przez równie wąską przełęcz między Klein- i Grossglocknerem, a na koniec dość wdrapywanie się po dość stromej skale na szczyt.

 

Te wszystkie atrakcje dzielimy z dziesiątkami innych osób o mniejszym lub większym doświadczeniu i poziomie inteligencji.

Na szczycie stajemy ok 10:35 w sobotę. Kilka pamiątkowych zdjęć, sms do Agnieszki i rodziców i zaczynamy schodzić, bo od dołu nadciągają gęste chmury. Zejście momentami jest trudniejsze niż wchodzenie, a to przede wszystkim ze względu na lecących złamanie karku przewodników z klientami i kilka zespołów, które postanowiły wyprzedzać innych.

W momencie powrotu na pole śnieżne chmury zasłaniają szczyt, a po niedługim czasie zaczyna latać tam śmigłowiec ratowniczy…

Po zejściu do Studlhutte odpoczywamy, a po ok godzinie z perspektywą ulewy zmierzamy do samochodu. Nad nami nadal krąży helikopter, co wskazuje na dość tragiczne żniwo, które „Dzwonnik” zebrał tego dnia.

Jeszcze tylko kilkanaście godzin w samochodzie, nocleg przy autostradzie, 6 godzin w pociągu z Katowic do Poznania i jestem w domu.

Podsumowując: świetny weekendowy wyjazd, z dobrą ekipą, z udanym i bezpiecznym wejściem. Trudności większe niż na Mont Blanc, ale bez przesady. Czasowo: 24 godziny w górach i 51 godzin w podróży:)

Więcej zdjęć (równie słabej jakości, bo ze starego małego aparatu) – tutaj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *