Islandia – kraina o wielu obliczach

Gdy myśleliśmy o Islandii do głowy przychodziły nam takie skojarzenia jak: Północ, zorza polarna i północny Atlantyk gdzieś między Wyspami Brytyjskimi i Grenlandią.

Chcieliśmy tam pojechać, ale było to raczej takie luźne myślenie, jak na temat wielu innych miejsc na świecie.W lutym albo marcu tego roku jakimś zbiegiem okoliczności trafiłem na film „Crossing Iceland”, a potem na „Made in Iceland”.

Po ich obejrzeniu, a szczególnie tego drugiego, wiedzieliśmy – chcemy Tam pojechać. Różnorodność krajobrazów była tak duża, że byliśmy oszołomieni.

Plan ewoluował, zmieniał się wiele razy, ale cały czas Islandia była na tapecie. Wreszcie niecały miesiąc przed planowanym wyjazdem kupiliśmy bilety lotnicze i klamka zapadła – jedziemy!

Jak to często bywa większość spraw robiliśmy na ostatnią chwilę, a po wielkich planach przygotowań (także fizycznych) zostały jedynie… plany. Pakowaliśmy się 1,5 godziny przed wyjazdem, ale mimo to wszędzie zdążyliśmy i nad ranem 10 sierpnia wylądowaliśmy w Keflaviku. Po wyjściu z lotniska poczuliśmy, że jesteśmy zupełnie gdzie indziej.

Uderzył nas zapach morza. To taki szczególny zapach składający się z wilgoci, woni ryb, wodorostów i krążącej w powietrzu soli. To coś czego nie sposób pomylić, szczególnie w nocy, gdy wzrok jest otępiony ciemnością. W końcu lotnisko w Keflaviku leży bardzo blisko atlantyckiego brzegu.

Chcieliśmy dojść pieszo do campingu Alex w Keflaviku, ale w końcu zdecydowaliśmy się na autobus jadący prosto do stolicy. W godzinach przylotów na lotnisku działa bardzo dobra informacja turystyczna, w której można dostać najróżniejsze mapy, plany, przewodniki i ulotki. Stamtąd dowiedzieliśmy się jak, gdzie i kiedy mamy pojechać. Zresztą dużego wyboru nie było – monopolistą jest FlyBus, który jeździ z lotniska do BSI (główny dworzec autobusowy), a za dodatkową opłatą rozwozi pasażerów także bezpośrednio do hoteli, hosteli i na camping.

Właśnie na campingu wylądowaliśmy ok. 3:30 w nocy. Rano camping wyglądał jak tętniące życiem miasto. Zresztą to miejsce jest tematem na dłuższą opowieść, także ze względu na organizację tzw. drugiego życia przedmiotów i jedzenia. Osoby wyjeżdżające z Islandii zostawiają na specjalnych regałach sprzęt turystyczny (w tym namioty, buty i paliwo do kuchenek), ubrania i jedzenie, które można brać jeśli tylko poczujemy taką potrzebę. Można się tam naprawdę nieźle obłowić 🙂

Po południu ruszyliśmy łapać stopa. W miejscu wskazanym przez dziewczynę z hostelu czekaliśmy nieco ponad pół godziny i już jechaliśmy w stronę Skogar. W tzw. międzyczasie zorientowaliśmy się, że w tym szaleństwie zapomnieliśmy o zdobyciu koron islandzkich. No trudno – jakoś sobie poradzimy.

Powoli wiedzieliśmy czym jest tzw. islandzka pogoda – niebo zaciągnęło się chmurami, zaczęło padać i bardzo mocno wiać. Jeden z kierowców powiedział nam, że na Islandii deszcz nigdy nie pada pionowo  i chyba coś w tym jest.

Islandzki autostop działa bardzo dobrze. Nie wiemy czy to ze względu na deszcz, ale  poszło nam sprawnie, ponieważ do Skogar dojechaliśmy po 4 godzinach, czyli tylko 15 minut później niż jechalibyśmy autobusem.

Camping, na którym spaliśmyrozciągał się praktycznie pod samym wodospadem (Skogafoss), więc całą noc szum pomagał nam spać. Po rozbiciu namiotu podeszła do nas jakaś dziewczyna i zapytała po angielsku czy już płaciliśmy.

Odpowiedziałem, że nie i że niestety nie mamy koron, ale mamy euro. Ona na to, że w euro nie można płacić, ale można kartą. Tak, kartą płatniczą. Tak, na campingu, bezpośrednio przy namiocie. Wyciągnęła z torby bezprzewodowy terminal i już. Niesamowite. Zapytałem Agnieszkę o PIN do karty, a dziewczyna z campingu skomentowała to czystą polszczyzną: „No to teraz znam wasz kod”. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, bo ani ona, ani my nie spodziewaliśmy się takiego spotkania. Okazało się, że od kilku lat przyjeżdża latem, żeby pracować na Islandii.

Pierwszego dnia marszu pogoda nas nie rozpieszczała. Na początku trasa prowadziła wzdłuż 24 wodospadów, ale co z tego, jeśli przez większość czasu widoczność była ograniczona do 50-100 metrów. Delikatna mżawka przeszła w końcu w regularny deszcz, poganiany w dodatku dość silnym wiatrem. Idziemy, drepczemy, a tu nagle grupa Islandczyków robi przerwę na kanapki i herbatę. Bez wiaty, chatki i dachu nad głową. Tak po prostu usiedli w deszczu na mokrych kamieniach, jedzą i podziwiają … chciałem napisać, że widoki, ale to byłoby lekkie przerysowanie. No po prostu siedzą i nic nie robią sobie z pogody. To tylko potwierdza teorię, że nie ma złej pogody – jest tylko złe ubranie. O tej prawdzie objawionej mieliśmy przekonać się jeszcze nieraz.

Gdy znaleźliśmy się na wysokości ok. 600 m n.p.m. przeszliśmy mostem na drugą stronę rzeki i wkroczyliśmy w kosmiczny krajobraz. Czarny piasek, mgła i tylko rachityczne paliki z kolorowym czubkiem wyznaczające szlak. No i ślady stóp, wskazujące drogę do celu. Raz lepiej, raz gorzej, ale gdzieś tam do przodu.

Mniej więcej w tym czasie po raz pierwszy wylewałem wodę z torby fotograficznej, która przez cały czas była zabezpieczona pokrowcem przeciwdeszczowym. Ogólnie na Islandii definitywnie przekonaliśmy się, że nieprzemakalne mogą być: kalosze, szczelny gumowy worek i zakręcana butelka. Reszta – w tym ubrania, plecaki, pokrowce itd. są tylko miłym dodatkiem, który w konfrontacji z deszczem i wiatrem daje tylko czasową ochronę.

Naszym celem na ten dzień było Thorsmork. Musieliśmy wejść ze Skogar (poziom 0 m) na przełęcz (ok. 1000 m n.p.m.) i zejść na 280 m n.p.m. Niby tylko 26 km i jakoś wydawało się to możliwe. W zderzeniu z pogodą, brakiem rozchodzenia i dość ciężkimi plecakami nie było to już takie pewne. Dwa razy pomyliliśmy drogę, a gdy mgła oplatała nas zupełnie traciliśmy czas na szukanie kolejnych tyczek.

W końcu doszliśmy do drogowskazu, przy którym poszliśmy w stronę chatki. Myśleliśmy, że to niższa z dwóch, ale jak się później okazało tę niższą minęliśmy we mgle… Na miejscu okazało się, że 12 osób akurat odwołało rezerwację i możemy spać w środku. Drugą opcją było też rozbicie namiotu, ale po pierwsze nie mieliśmy na to ochoty, a po drugie była duża szansa, że namiot odfrunąłby w siną dal.

Rano chatarka (czyli pani opiekująca się chatką) wzięła mnie na bok, przetarła szybę w drzwiach i powiedziała: „Patrz, tam, tam daleko – widać ocean”. Mówiła to z niesamowitym podnieceniem w głosie. Spojrzałem na nią, a ona widząc, że nie do końca łapię o co chodzi dodała: „Od 5 dni nic nie widziałam”. Pewnie też m.in. dlatego dyżury na górze trwają jedynie po 7 dni.

Z chatki Fimmvorduhals (na przełęczy) ruszyliśmy na północ w stronę Thorsmork. Najpierw przez śnieżno-lodowe pola rozrzucone między lodowcami Eyafjallajökull (to właśnie wulkan spod tego lodowca wybuchł w 2010 roku i narobił takiego zamieszania w przestrzeni powietrznej) i Myrdalsjokull (pod tym z kolei kryje się Katla – chyba najbardziej niebezpieczny wulkan, gotowy do wybuchu), a potem znowu po czarnym piasku i pyle. Ścieżka tylko czasem była wyraźna, a w innych miejscach trzeba było iść po prostu na azymut. W miejscach wątpliwych ustawione są tyczki (drewniane  lub jaskrawe żółte) pokazujące drogę.

Dookoła rozpościerała się niesamowita mieszanka krajobrazów – lodowce, widoczna z oddali para z gorących źródeł, porosty i czarne skały.

 

Po pewnym czasie zaczęliśmy wyraźnie schodzić, co oznaczało, że jesteśmy coraz bliżej Thorsmork. Minęliśmy też dwóch chłopaków ubranych „na lekko” i poruszających się w górę naprawdę sprawnie. Zapytaliśmy skąd i dokąd idą i okazało się, że idą z Akureyri (drugie co do wielkości miasto na Islandii, leżące na północy wyspy), robią średniookoło 30 km dziennie i w sumie spieszą się, bo jeszcze dzisiaj chcą złapać autobus w Skogar, a przez ostatnie 8 dni zrobili ponad 250km . Oni prawie biegiem w górę, a my spokojnie w dół. Skały były coraz bardziej porośnięte czymś zielonym i widać było, że klimat na przestrzeni 300-400 metrów w pionie zrobił się bardziej przyjazny dla wegetacji.

Pierwszym miejscem, gdzie spotkaliśmy ludzi było Basar. Jest tam miejsce do rozbicia namiotu (płatne), łazienka, pomieszczenie do gotowania i inne tego typu udogodnienia. Tam też leżeliśmy przez godzinę, susząc rzeczy po wczorajszej ulewie i ciesząc się piękną pogodą. Jeżeli chcecie pominąć  pewne udogodnienia wynikające z płatnych campingów  dochodząc do Basar można rozbić się nad rzeką nieco powyżej miejsca biwakowego. Widzieliśmy tak rozbity namiot i wyglądało to na całkiem fajnie miejsce. Co ważne rzeka w tym miejscu jest dość czysta (nie niesie ze sobą piasku i skał), więc spokojnie można wykorzystać ją do gotowania.

W końcu ruszyliśmy jednak dalej i już po 15 minutach staliśmy nad brzegiem rzeki Krossa.

Wszystko pięknie, tylko ta rzeka jest dość szeroka i wartka. Islandczycy jednak radzą sobie z takimi sytuacjami bezbłędnie i postawili tutaj tzw. mobile bridge. To rodzaj mostu, który stoi na dużych kołach i ustawiany jest w miejscu, w którym rzeka jest akurat stosunkowo wąska. W ten prosty sposób można dość elastycznie regulować miejsce przeprawy. Rzeka była szersza niż długość mostu, więc trzeba było dojść do niego bez butów, ale to i tak duże ułatwienie. To była też nasza pierwsza rzeka, którą przekraczaliśmy na Islandii, ale zdecydowanie nie ostatnia. Końcówka do Thorsmork to 3 kilometry po korycie rzeki, które gdy wypełni się wodą na wiosnę lub wczesnym latem musi wyglądać imponująco i przerażająco jednocześnie.

Wieczór w Thorsmork minął nam bardzo spokojnie, a większość czasu spędziliśmy czytając książki w chatce dla turystów. Był tam też sklep, do którego ustawiła się całkiem spora kolejka, głównie w oczekiwaniu na colę – napój każdego powracającego i wybierającego się na dłuższy czas w góry. Niestety – cały zapas już sprzedali i m.in. poznani dzień wcześniej Holendrzy musieli zadowolić się herbatą.

Następnego dnia rano odśpiewałem szybkie „Sto lat”, bo Agnieszka miała urodziny (tak, prezent też był 🙂 i wystartowaliśmy na trasę najbardziej popularnego trekkingu na Islandii czyli Laugavegur, prowadzącego właśnie z Thorsmork do Landmannalaugar. Trasa liczy ok 54 km i przeważnie pokonywana jest w ciągu 4 dni, a co ciekawe, większość osób pokonuje tę trasę z północy na południe – nie wiem dlaczego.

Zaraz po rozpoczęciu zaliczyliśmy małą wpadkę nawigacyjną, bo zmylił nas kolor na znakach i ich ustawienie. W efekcie szliśmy na zachód wzdłuż rzeki, a nie na północ, gdzie mieliśmy ją przekroczyć. Na szczęście dość szybko zorientowaliśmy się, że coś jest „nie tak” i zawróciliśmy.

Niedługo później doszliśmy do najpoważniejszej przeszkody na całej trasie, czyli rzeki Tronga. Patrząc na inne osoby, które przekraczały tę rzekę widzieliśmy, że walczą, ale też, że jest to do zrobienia. Głębokość rzeki to tzw. „do pół uda”, więc przechodzenie odbywało się bez spodni i oczywiście w sandałach. Przed nami miała przechodzić para z Niemiec, ale chłopak ruszył sam i trudząc się z przejściem dotarł na drugi brzeg. Jego dziewczyna była dość mocno przestraszona i zaproponowaliśmy, żeby poszła z nami. Gdy byliśmy pośrodku rzeki nasza nowa koleżanka wyraźnie zwolniła i chwiała się na nogach. Ja miałem wizję, że ona się przewraca, ciągnie Agnieszkę i mnie, wszyscy lądujemy w wodzie, mamy darmowy spływ, a potem z mokrym sprzętem wychodzimy dużo niżej na brzeg. Na szczęście krzyknięte „Keep going!” zadziałało i po chwili byliśmy już po drugiej stronie. O tym jak ta dziewczyna była nam wdzięczna niech świadczy fakt, że prawie 2 tygodnie później, widząc nas na campingu w Akureyri jeszcze mi dziękowała.

Chodząc po górach nie mieliśmy papierowej mapy, a jedynie zdjęcia dokładnych map i opis z informacją o różnicy poziomów pokonywanej w danym dniu. I teraz rzecz bardzo ważna: to nie jest suma podejść. To jest różnica między punktem startowym i końcowym. A to jest baaardzo duża różnica 🙂

Przed nami otworzyły się ogromne przestrzenie z kluczącą ścieżką, a krajobraz dookoła wydawał się coraz bardziej odrealniony. Wiedzieliśmy gdzie mamy dojść i ile mniej więcej nam to zajmie, ale chwilami mieliśmy poczucie poruszania się w miejscu z przesuwającym się otoczeniem. Dość osobliwe przeżycie.

Po kilku godzinach doszliśmy do Emstrur (chatka Botnar) – jednego z miejsc na trasie, gdzie można rozbić namiot, wziąć prysznic (odpowiednio płatny), nabrać wody itd. Postanowiliśmy jednak iść dalej i spędzić noc na dziko. Woda do zbiornika, trochę chałwy do żołądka i idziemy. Wkrótce maszerowaliśmy po czarnej, wulkanicznej pustyni, od czasu do czasu przeciętej drogą (tak, to normalne drogi tylko, że o trochę niższej kategorii przejezdności, ale nawet autobusy tam jeżdżą). Z tej pustyni co chwilę wyrastały góry i wzgórza, dodatkowo porośnięte jaskrawo zielonym mchem. Od góry coraz niżej schodziły chmury, a całość sprawiła, że po kolejnych 20 minutach zacząłem się zastanawiać gdzie ja właściwie jestem i co ja tu robię. Coś jak obrazy przesyłane przez Curiosity z Marsa. Po jakichś 2 godzinach chmury zgęstniały, a krople prawie się obrywały. Zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg i okazało się, że to nie będzie łatwe.

Niby wszędzie płasko, ale tak w zasadzie to wszędzie są kamienie i to całkiem spore. Do tego wieje, a jak tam wieje to tak, że urywa głowę. Szliśmy i szliśmy tocząc rozmowę w stylu: no jeszcze trochę, może za tym wzgórzem, aaa no to może za tamtym. W końcu wyłoniła się przed nami ogromna przestrzeń i doszliśmy do wniosku, że po prostu gdzieś tutaj musimy się rozbić.

Po pierwszej próbie zakończonej ewolucją pt. Latający Namiot (no, tak prawie) rozbiliśmy się na piasku wulkanicznym, obsypując nim namiot jak śniegiem i mocując odciągi do dużych, ale bardzo lekkich kamieni.

Jeszcze tylko gotowanie i mogliśmy wznieść toast za zdrowie Agnieszki naszą własnej roboty nalewką. Ah, jak ona tam smakowała…

Tam też dostaliśmy smsa z prognozą pogody na następne dni (tutaj podziękowania dla naszego zespołu meteo: Iny w Zakopanem, Kubiego w Liverpoolu i Uysego we Wrocławiu) z informacją, że pada (to akurat widzieliśmy) i że będzie jeszcze gorzej. Z tą miłą myślą łyknęliśmy jeszcze trochę nalewki, zjedliśmy liofilizaty i poszliśmy spać.

W nocy padało i według naszej teorii pogoda miała kilkugodzinne przesunięcie. Oznaczało to, że jeżeli zgodnie z prognozą miało lać przed południem, a lało w nocy to im później tym pogoda powinna się poprawiać. W tym duchu od rana czytaliśmy książki, jedliśmy i spaliśmy (mniej więcej w tej kolejności). Jedliśmy tylko bakalie, bo palnik miał jakiś gorszy poranek i nie chciał nam ugotować wody. Około 10-11 deszcz przeszedł w mżawkę, która jak na warunki islandzkie nie robiła już na nas wrażenia. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy przed siebie. Tutaj nasza radosna teoria pogodowa została dość mocno naruszona, bo deszcz pojawił się znienacka i czuliśmy się jak pod wielkim prysznicem, tyle że prysznic wypuszczał wodę z boku, a nie z góry. Co 15 minut wyciskaliśmy rękawiczki, a krople bardzo zgrabnie migrowały przy kapturach i mankietach do wnętrza naszych ubrań.

Po drodze minęliśmy zorganizowaną wycieczkę idąca praktycznie bez bagażu, który od noclegu do noclegu przewozi dla nich samochód lub autobus. Moją uwagę zwróciły przytroczone do plecaków sandały. Pomyślałem: dlaczego oni mają je na wierzchu, przecież to bez sensu, bo im zmokną itd. Niedługo wszystko stało się jasne. Tego dnia czekały na nas 3 potoki / rzeki i za każdym razem trzeba było zdjąć buty, podwinąć spodnie i w sandałach ruszyć na drugi brzeg. Bardziej zdesperowani nie zadawali sobie takiego trudu i szli przez rzekę w butach. My przynajmniej mieliśmy w butach podgrzaną wodę, a nie ciecz, która była chyba bliska krzepnięciu.

Po około czterech godzinach dotarliśmy nad Alftavatn – jeziora, nad którym położony jest kolejny camping / schronisko. Podmokły i odkryty dla wiatru teren do rozbicia namiotów i ogólna sytuacja sprawiły, że to miejsce nie przypadło nam jakoś do gustu. Dość dużo czasu zajęło nam rozłożenie się w namiocie, tak żeby niczego więcej nie pomoczyć, a do tego jeszcze ugotować coś do picia i jedzenia. Szczególnie mocno czekaliśmy na jedzenie, bo od wczorajszego wieczoru zjedliśmy tylko trochę suszonych owoców i orzechów. Rozgrzewanie stóp i rąk wymagało sporo wysiłku, ale w końcu śpiąc, czytając i jedząc dotrwaliśmy do wieczora.

 

Poranek następnego dnia przywitał nas brakiem deszczu. No trochę mżyło, ale przyjmijmy, że nie padało. Podreptaliśmy dalej, zielono-czarną drogą, która wiła się raz w górę, raz w dół. Ogólnie jednak zdobywaliśmy wysokość. Po dwóch godzinach i przekroczeniu kolejnego potoku mogliśmy podziwiać niesamowity widok – zielone góry otaczające jezioro Alfta.

Pogoda w końcu zrobiła się bezdeszczowa i naprawdę nic nie leciało z nieba. W oddali zobaczyliśmy też kolorowe zbocza, z których wydobywały się kłęby pary, a gdzieniegdzie wystawały jeszcze łachy śniegu. Zastanawiające było jeszcze to dlaczego część mijanych osób była brudna od jasnego błota. Okazało się, że jasne stoki pokryte są rodzajem gliny, która pod wpływem wilgoci i wysokiej temperatury tworzy kleistą maź, która nic nie robi sobie z takich wynalazków jak Vibram. Chwila nieuwagi, brak kijków i pacjent wykonuje zgrabny zjazd na dowolnie wybranej części ciała. Możemy się pochwalić – nam udało się przejść bez wywrotki 😉

Siarkowe wyziewy były chwilami tak intensywne (w objętości i zapachu), że widoczność spadała do kilku metrów i zapierało dech w piersiach. Z tego typu atrakcjami spotkaliśmy się już kiedyś na Nowej Zelandii, jednak tutaj odczucia były dużo mocniejsze.

Po przejściu rejonu siarkowego weszliśmy w teren poprzecinany rozmaitymi szczelinami, rozpadlinami i innymi zagłębieniami terenu. W dół i w górę, w dół i w górę. Podczas jednego z zejść spotkaliśmy nawet chłopaka pchającego rower przez plamę śniegu. Zapytaliśmy czy jedzie przez większość trasy, na co pokręcił głową i  powiedział, że raczej pcha, ale wyglądał na zadowolonego i to jest najważniejsze.

Po chwili znowu naszły chmury i spomiędzy nich zobaczyliśmy kolejną chatkę – Hrafntinnusker. Góry przed nami były już całkiem spore, a porozbijane nieopodal namioty wydawały się dziwnie małe i śmiesznie kolorowe w zestawieniu z szaro-białym otoczeniem. Była dopiero 16, gdy doszliśmy do chatki, a pogoda była wyjątkowo ładna i stabilna, więc zjedliśmy tylko coś na szybko i ruszyliśmy dalej. Tym samym zdecydowaliśmy się na pokonanie jednego dnia dwudniowej trasy.

Kiedy tylko wyszliśmy na przełęcz powyżej schroniska zobaczyliśmy wielką przestrzeń, która rozciągała się przed nami. W kierunku Landmannalaugar nie było już wyższego miejsca i wyglądało to dość kosmicznie. Jeszcze tylko krótki odcinek po lodzie i śniegu, a potem spokojny marsz po kamiennej ścieżce. Słońce świeciło bardzo mocno zza naszych pleców i oświetlało wszystkie wzgórza. Dzięki temu naturalnie kolorowy ryolit był wręcz bajecznie kolorowy.

To miejsce to w zasadzie kwintesencja tego trekkingu. To właśnie zdjęcia stąd publikowane są w przewodnikach, na ulotkach i w internecie. Ciężko to opisać. To coś pomiędzy dziełem szalonego malarza malującego ciepłą paletą barw, a mapą przestrzenną. Rozległy obszar mieniący się setkami kolorów i odcieni, a do tego gorące źródła, buchająca co chwilę para i wszechobecna pustka.

 

 

W pewnym momencie otworzyła się przed nami rozległa dolina z wyraźnie widocznymi wylewami lawy. Wiedzieliśmy, że gdzieś „tam” jest miejsce, do którego zmierzamy. Teraz mieliśmy to wszystko jak na dłoni i trochę było nam szkoda, że „to” co przeżywamy będzie musiało się skończyć. Po kolejnej godzinie kluczyliśmy już w labiryncie lawy, którą wcześniej obserwowaliśmy z góry. Wyznaczona ścieżka prowadziła nas do celu, ale we mgle albo śnieżycy to miejsce byłoby bardzo trudne do przejścia. Gdzieniegdzie spod ziemi buchała para, a gorące sadzawki mieniły się kolorami zbliżonymi do lazuru.

W końcu zobaczyliśmy Landmannalaugar. Na mapie wyglądało to na miasteczko, a z lektury innych relacji wynikało, że jest to centrum turystyczne tej części Islandii.

Tak naprawdę to jest w tym trochę prawdy, ale wygląda to tak: 3 stałe budynki (schronisko, łazienki i domek przewodników / strażników), trochę samochodów i różnych ciekawych konstrukcji na kołach, no i mnóstwo namiotów.

Na dokładkę jeszcze jedne z najbardziej znanych gorących źródeł w kraju (zupełnie za darmo) i mamy obraz miejsca na literę „L”.

Prysznic (pierwszy ciepły od 5 dni), jedzenie i radość z tego co widzieliśmy i co przeszliśmy.

Kolejny dzień spędziliśmy na praniu, suszeniu, czytaniu książek, kąpieli w gorących źródłach i innych równie zajmujących i wymagających czynnościach. Zastanawialiśmy się też cały czas co zrobić dalej. Po przejrzeniu prognozy pogody i potwierdzeniu tego przez naszych pomocników meteorologicznych sytuacja wyglądała tak: przez kolejne dni będzie padać i jest szansa, że deszcz utrzyma się nawet przez tydzień.

Długo biliśmy się z myślami co zrobić, ale po tej próbce pogodowej, którą już przeżyliśmy doszliśmy do wniosku, że mimo wszystko jesteśmy na wakacjach i nie musimy nikomu, niczego udowadniać. Po prostu chodzenie w deszczu z własnej, nieprzymuszonej woli nie kręci nas na tyle, żeby to robić przez tydzień 🙂

Musieliśmy przeorganizować plan wyjazdu i wymyślić: gdzie my właściwie chcemy pojechać i co zobaczyć. Oszczędzę wam opisu całego procesu decyzyjnego (a obfitował w ciekawe zwroty akcji typu: „ok, jedziemy tym autobusem, jutro o 8 rano…”, po czym 30 minut później okazało się, że autobus w tym kierunku odjechał dzisiaj, a następny będzie za 3 dni) i napiszę tylko tyle: postanowiliśmy wynająć samochód.

Przez 1,5 dnia tzw. nuda 🙂 Czytanie, kąpiele w gorących sadzawkach, nadrabianie braków żywieniowych i odpoczynek. Trudno może wyobrazić sobie coś takiego na Islandii i to w dodatku w górach, ale właśnie tak było i było nam z tym bardzo dobrze.

Do Reykjaviku wróciliśmy autobusem i przez kolejne 3 dni zwiedzaliśmy stolicę, snuliśmy plany na przyszłość i odpoczywaliśmy czekając na samochód. W tym czasie wzięliśmy udział w dwóch ciekawych wydarzeniach. Pierwsze z nich to Culture Night – największe wydarzenie kulturalno-muzyczne na Islandii. Ponad 100.000 osób (1/3 mieszkańców Islandii!) zebrało się w mieście i bawiło się… nie, nie do białego rana, a przynajmniej nie w parkach i na ulicach. Główny koncert skończył się o 23, chwilę później podziwialiśmy pokaz sztucznych ogni, a zaraz potem wszyscy zaczęli się rozchodzić. To po prostu nie do pomyślenia w Polsce. Oczywiście dużo osób szło do słynnych barów i klubów, gdzie starali się bawić możliwie małym kosztem wypijając co nieco przed wejściem, ale ogólna sytuacja wyglądała tak: dziękujemy, skończyliśmy, grzecznie idziemy do domu.

Drugą atrakcją był tzw. free walking tour. Dwa razy dziennie pewien Islandczyk czeka na przyjezdnych w centrum miasta i oprowadza ich, opowiadając ciekawe historie „z życia” i „o życiu”. Przez prawie dwie godziny oglądaliśmy najbardziej charakterystyczne miejsca w mieście, dowiadując się m.in. tego, że Islandia ma najdłużej funkcjonujący parlament na świecie, albo że do 1989 roku na Islandii nie było piwa. Ciekawa wycieczka, szczególnie jeśli podróżuje się bez przewodnika.

W końcu nadszedł dzień, kiedy odebraliśmy samochód i mogliśmy ruszyć na objazd wyspy. Plan był prosty – mamy 7 dni i kilka miejsc, które chcemy zobaczyć, a cała reszta przyjdzie sama.

Pierwszego dnia jazdy odwiedziliśmy m.in. Glymur – mierzący ok. 200 metrów, najwyższy wodospad na Islandii.

W ulotce o tej części wyspy znaleźliśmy też informację o „widowiskowym, naturalnym murze utworzonym z bazaltowych kolumn”. No to jedziemy i wypatrujemy. Przejechaliśmy dodatkowe 30 km i nic. Wiedzieliśmy, że „ten mur” musiał być gdzieś po drodze, więc w tył zwrot i szukamy. W pewnym momencie zauważyliśmy i coś co wyglądało jak bazaltowe kolumny i okazało się, że faktycznie jesteśmy na miejscu. Po tej historii wiedzieliśmy jedno – miejscowe przewodniki / ulotki / broszury pokazują WSZYSTKIE atrakcje, bo przecież warto się tym pochwalić 🙂

Pogoda była typowo Islandzka – deszcz, mgła, deszcz. Na nocleg trafiliśmy jednak do miejsca, które poprawiło nam humor. Polecili nam je spotkani w Reykjaviku Polacy, a był to mały camping w miejscowości Reykir (jednej z wielu o takiej nazwie), który wyróżniał się dwoma małymi basenami wypełnionymi gorącą wodą. Nic nie poprawia tak humoru jak gorąca kąpiel od rana przy bardzo wietrznej pogodzie:)

Kolejny dzień przyniósł nam niesamowitą niespodziankę. Pod wieczór dojechaliśmy do Akureyri (drugie co do wielkości miasto w kraju) i poszliśmy na szybki spacer. Kiedy szliśmy już w stronę samochodu moją uwagę przykuł chłopak z plecakiem idący na przeciwko nas. Znacie takie uczucie kiedy widząc twarz, wiecie, że gdzieś już ją widzieliście, ale nie bardzo możecie to dopasować? No to ja miałem dokładnie takie wrażenie, które spotęgowane było tym, że nie mam żadnym znajomych na Islandii.

Po chwili olśnienie! Kuba, Kuba Sarata, który kilka dni przed naszym wyjazdem rozpoczął swoją wyprawę pieszą przez Islandię. Podchodzę więc i pytam: „Przepraszam, czy ty jesteś z Polski?”. Chłopak staje jak wryty, nie wie co ma powiedzieć i w końcu wydusza: „Tak”. „Kuba?” – „Tak”. „Cześć, jestem Jacek. Pisaliśmy do siebie w sprawie twojej wyprawy i różnych spraw organizacyjnych”. Po tym następuje coś niezwykłego, bańka pęka, wszyscy uśmiechają się i nie wierzymy w to co się dzieje.

Kuba jest jeszcze bardziej zdziwiony niż my. Rozmawiamy chwilę i dowiadujemy się, co stało się Kubie podczas jego marszu i dlaczego jest w Akureyri, a nie na swojej trasie. Po szczegóły odsyłam na stronę Kuby (http://www.adventureglobe.pl/), ale w skrócie: Kubę porwała rzeka w środku Islandii i ledwo uszedł z tej przygody z życiem.

Ustaliliśmy, że pojedziemy następnego dnia razem, bo akurat podróżowaliśmy w tym samym kierunku. Przez cały wieczór śmialiśmy się z Agnieszką z tego niesamowitego zbiegu okoliczności i siły internetu.

Od rana, już we trójkę, rozmawiając o wyprawie Kuby, o naszych podróżach, doświadczeniach i całym świecie, pojechaliśmy do Godafoss. Wodospad Bogów był już trzecim wodospadem na naszej trasie i jak się okazało, otworzył pewien rozdział pt. wodospady duże i większe. Pod koniec wyjazdu skończyły się nam nawet pomysły na robienie im zdjęć.

Kolejnym przystankiem były okolice jeziora Myvatn, które są bardzo aktywne termalnie. Buchająca para, rozlewiska lawy, kratery, wulkany itd. itd. Tego dnia nasze zwiedzanie było typowo samochodowe, ale właśnie na to mieliśmy ochotę.

Główną atrakcją dnia była kąpiel w jaskini (szczelinie?), do której schodziło się po linie i drabinach. Wewnątrz woda o temp. 26 stopni i skalne sklepienie nad głowami. Kolejne zupełnie nierealne miejsce, w dodatku oddalone o jakieś 100 metrów od cywilizacji. Wieczorem wspólna kolacja z Kubą i dalsze rozmowy o życiu i podróżach.

Razem pojechaliśmy też zobaczyć najpotężniejszy wodospad (!) w Europie, czyli Detifoss. Informacja dla miłośników kina – to właśnie ten wodospad widoczny jest w pierwszej scenie „Prometeusza”. Faktycznie robi ogromne wrażenie.

 

 

Po kolejnych kilku godzinach odwieźliśmy Kubę na północny wschód Islandii, czyli na półwysep Langanes. Tam Kuba miał zakończyć swój marsz, więc chciał dojść jeszcze do swojego celu. Zostawiliśmy go przy drodze, a sami zawróciliśmy i skierowaliśmy się na południe.

Kolejne dni przyniosły różnorodność, którą ciężko spotkać w innych krajach. Jednego dnia jechaliśmy krętymi drogami wzdłuż oceanu zatrzymując się na czarnym kamienistych plażach, na których spędzaliśmy po kilka godzin korzystając z niecodziennie ładniej pogody.

Kolejnego, cały dzień mogliśmy podziwiać lodowiec Vatnajokull, który zajmuje powierzchnię taką jak wszystkie lodowce w Europie razem wzięte. Część jęzora lodowca podziwialiśmy ze Skaftafell, w którym spędziliśmy kolejną noc. Jest to baza wypadowa do zdobycia najwyższego szczytu Islandii Mt Oraefajokull (2110 m n.p.m) oraz krótszych wycieczek m.in. do kolejnego wodospadu (jeden z tych dużych, nie największych, ale za to przypominających pianino). Jakby tego było mało, około 3 godziny drogi dalej znajduje się  Jokulsarlon, czyli jezioro, w którym dryfują góry lodowe odrywające się od Vatnajokull.

 

Dookoła dość mocna komercja: rejs pontonem, przejażdżka amfibią, ale ogólnie otoczka nie była zbyt nachalna. Kilka kilometrów dalej znajduje się dużo mniej znane jezioro tego typu i tam jest już znacznie spokojniej.

Przez kolejne dwa dni zajmowaliśmy się przede wszystkim przemieszczaniem się w stronę Reykjaviku, oglądając przy tym kolejne wodospady, ponure i niegościnne plaże (taka pogoda) i chłonąc otoczenie, które cały czas było nowe i fascynujące. Byliśmy nasyceni krajobrazami, ale jednocześnie jakoś dziwnie zmęczeni jazdą samochodem. W ciągu tych kilku dni zrobiliśmy ponad 2100 km, co w tamtejszych warunkach jest dość znaczną odległością.

Po drodze jeszcze raz odwiedziliśmy Skogar, żeby zobaczyć wodospady, które umknęły nam pierwszego dnia, podziwialiśmy gejzery w miejscowości Geysir i zobaczyliśmy miejsce, w którym powstał Althing – islandzki parlament.

Ostatniego dnia od rana pojechaliśmy jeszcze do miejsca, które nieodłącznie kojarzy się z Islandią – do Blue Lagoon. Miejsce o tyle niesamowite, że powstało naturalnie, a cała infrastruktura jest tylko dodatkiem. To idealne zakończenie podróży, kiedy siedzisz w gorącej wodzie, świeci słońce, dookoła jest zimno i wietrznie, a na dodatek można nie wychodząc z wody zamówić drinka z palemką i cieszyć się życiem.

Blisko 19 dni na Islandii pozwoliło nam zobaczyć ją z najróżniejszych stron. Dość mocno zmieniliśmy nasz pierwotny plan, ale dzięki temu zobaczyliśmy dużo różnorodnych miejsc i cudów natury. Pomimo, że od powrotu minęły prawie 2 miesiące mamy w głowach te niesamowite widoki i wrażenia.

Chcielibyśmy jeszcze kiedyś wrócić na Islandię, ale tym razem na rowerach.

 

INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • waluta: korona islandzka (ISK), kurs: 100 ISK = 2,7 zł
  • transport: samolotem z Berlina, Warszawy lub przez Londyn – my kupując bilet na 3 tygodnie przez wyjazdem i w szczycie sezonu płaciliśmy ok 1100 zł / os (Berlin – Reykjavik – Berlin)
  • transport na miejscu: autobusy długodystansowe (dość drogie), samochód (drogi, jak na europejskie standardy), rower, autostop (działa bardzo sprawnie)
  • zakupy: jedzenie najlepiej kupować w sklepach Bonus (taki dyskont),
  • ceny: wyższe niż w Polsce; szczególnie w restauracjach

 

Źródła informacji:

Materiałów mamy jeszcze dużo więcej – możemy się podzielić 🙂

Więcej zdjęć znajdziesz na www.DookolaSwiata.org/foto

P.S. Mamy też mnóstwo materiału filmowego, ale … to zupełnie inna historia 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *