Kościan Triathlon – niespodziewane zakończenie sezonu

Taki zwykły dzień – niedziela 17 września.

Jeszcze w lipcu zastanawialiśmy się jak zakończymy sezon pod kątem startów triathlonowych. Start w Austrii wydawał nam się zbyt wczesnym zakończeniem, więc postanowiliśmy, że połowa września i start w Kościanie będzie idealny 🙂 Zapisaliśmy się i tak czas mijał.

Po fantastycznym starcie w Zell am See, o którym Jacek więcej napisał tutaj, przyszedł w moim przypadku czas roztrenowania. Najpierw musiałam odpocząć po Austrii, potem nadrabiałam zaległości spowodowane 10-dniową nieobecnością w domu, a potem to już za blisko startu, więc nie ma co się męczyć przed samym startem 🙂 I tak też minęły pełne trzy tygodnie, podczas których tylko by nie zapomnieć poszłam raz biegać, raz wsiadłam na trenażer i dwa razy byłam na basenie. Bez przekomarzania i owijania w bawełnę – nie mogłam się zmobilizować i czekałam na jesień, która jest moją ulubioną porą roku, żeby zacząć trenować (mówię Wam – idealna wymówka 😉

Data startu w Kościanie jednak się zbliżała i decyzję trzeba było podjąć – startować czy nie. Przeziębienie z zeszłego tygodnia tylko pomagało w podjęciu jedynej i słusznej decyzji. Niemniej jednak pytania Jacka „to co, podjęłaś już decyzję?” powodowały, że honor nie pozwalał mi powiedzieć bez głębszego przemyślenia „nie”.

Początkowy plan był prosty: nie wchodzić do wody i tylko zrobić mocny trening rowerowy po trasie zawodów. Z drugiej strony, jak już ten rower wstawie, to może jednak wystartować… Takie myśli miotały mną do samego dnia startu, kiedy rano pojawiło się słońce. Było miło i ciepło. Decyzja: „lecę i zobaczymy jak będzie”.

Godzina do startu – „zjedz tą owsiankę”

Decyzja, że startuję i ubrany trisuit to jedno, a świadomość braku treningów to drugie. Jedzenie owsianki w samochodzie w ciągu dnia nie jest moim ulubionym zajęciem, ale jak już była to wciskałam ją w siebie z przelatującą myślą „co ja tu robię?”

Motywacja zerowa, więc tylko głowa coś mogła zadziałać 🙂

14:10 czas start

Start odbywał się z plaży, więc spokojnie wbiegam za 150 innymi uczestnikami do wody, która powodowała szybkie otrzeźwienie całego organizmu. Zimna, więc rękoma trzeba szybko ruszać, ale po chwili mój kraul zmienia się w szybka żabę. Powracająca myśl „nie rób siary”, płyń kraulem, powracała co jakiś czas i brakowało mi tylko delfina by wykonać piękny styl zmienny 🙂 Próba płynięcia porządnym kraulem tylko powodowała frustrację, gdy okazywało się, że zamiast płynąć prosto prawie skręciłam o 90 stopni i dużo nie brakowało by zacząć się cofać.

Powoli się przyzwyczajam, ale zima na basenie będzie moja. Obiecuję to sobie od trzech sezonów 😛

Rower i „samo się nie zrobi”

Wybiegam z wody i pędzę ile sił w nogach do strefy. Szybka zmiana i ciach – coś źle kliknęłam w zegarku na początku pływania i nie zliczał czasu. Później okazało się, że w ogóle go nie włączyłam, ale to już inna historia. Dopiero na 10 kilometrze stwierdziłam, że może jednak jego włączenie mi pomoże i będę wiedzieć jak szybko jadę. Walczyłam o każdy metr, ale nawet próba śpiewania „widziałam orła cień” na rowerze nie przyniosła skutku i na przód wychodziła myśl:

nie, to się samo nie zrobi, przygotuję się na przyszły rok, ciśnij, nie, jednak nie ma szans, znowu górka, tak, będę pracować, obiecuję, głowa to nie wszystko

i tak w kółko.

Dobrze, że były dwa okrążenia. Jednak kibice przy rozpoczynaniu drugiego kółka dodają mocy. Wystarczyło na jakieś 3-4 km by przycisnąć i jakoś mi się lepiej zrobiło. Kilometry szybko uciekały i zbliżałam się do biegu, a ten zapowiadał się miło.

Bieg – 6 x 1,75km

Trasa biegowa była bardzo prosta. Bez zbędnego myślenia – 3 pętle i na końcu 50 metrów do mety. Trasa miała jeszcze dodatkowy plus, bo cały czas mijało się osoby, które biegły w drugą stronę. Dzięki temu z Jackiem, ale też innymi znajomymi widzieliśmy się kilka razy i mogliśmy dodawać sobie otuchy.

Nie wiem jak to się stało, ale ta świeżość bez treningów chyba coś mi dała. Pierwsze 5km średnia to ok. 4:50/km, więc jak na mnie obecnie to bardzo dobrze. Aż nadto chyba, ale leciałam. Na końcu każdej pętli fantastyczny doping znajomych z basenu, więc pędziłam do nich, a potem byłam niesiona ich okrzykami i tak pokonywałam kolejne własne punkty zaliczeniowe „do karetki jest 600m, pan z dzwonkiem kilometr, znaczek 2km to 1,3km po mojej stronie…”.

Meta

Tak, ukończyłam. Zakończyłam sezon w dobrym stylu, utrzymując tempo takie samo jak w innych zawodach ze świadomością, że jakbym trenowała to byłoby jeszcze lepiej 🙂

Jacek już na mecie był od kilkunastu minut, też szczęśliwy z dobrym czasem i 45 niepotrzebnymi sekundami (jego słowa.

Czas wracać.

Przebrani, rowery na dachu, gotowi do odebrania dzieci od dziadków i właściwie już ruszamy. „Tylko spojrzę czy przyszedł sms z wynikami”.

O! Trzecie miejsce w kategorii wiekowej K30 🙂 A mówili, że samo się nie zrobi.

Rowery z dachu (po kradzieży w Niemczech jesteśmy mało ufni) i wracamy na dekorację. A tam już gotowe podium i oficjele 🙂 Śmiesznie, aczkolwiek bardzo miło. Naprawdę bez kokieterii zwycięstwo niespodziewane, aczkolwiek nie powiem, że nie cieszy 🙂 Uściski wykonane, zdjęcie pamiątkowe także i lecimy na jedzenie. Jemy, rozmawiamy, aż w końcu podejmujemy decyzję – wracamy. Podnosimy się z krzeseł i słyszymy ze sceny – Agnieszka Stanisławska. Absolutnie nie wiemy o co chodzi, ale to chyba znowu ja – tylko, że bez świadomości co się właśnie wydarza wchodzę po raz kolejny na scenę i zostaję Mistrzynią Wielkopolski w triathlonie w kategorii K30! 🙂 Takie cuda tylko w Kościanie 😉

Do trzech razy sztuka – spakowaliśmy się i w bardzo dobrych humorach pojechaliśmy do domu.

W tak przemiły sposób zakończyliśmy starty triathlonowe w sezonie 2017. Każdy z nas zaliczył po 5 różnych startów. Wszystkie skończone z uśmiechami na ustach, bo wszystkie dla siebie.

To był dobry rok i czekamy na kolejny:)

P.S. Więcej zdjęć wkrótce;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *