Król GUR czyli jak przebiegłem 81 km

Różne rzeczy można zrobić w piątek o 5 rano. Ja ruszyłem na 81-kilometrową trasę wyścigu Garmin Ultra Race i to był jeden z najfajniejszych piątków w ostatnim czasie. Jak to możliwe? Przeczytaj…

Zacznijmy od tego, że jak to „zawody w piątek”? „A do roboty to kto pójdzie?” Prawda jest taka, że o tym, że zawody odbywają się w piątek zorientowałem się długo po rejestracji. O tym, że był to piątek trzynastego zorientowałem się dopiero na trasie. Jak to w życiu – wszystko jest kwestią organizacji, wsparcia i wyrozumiałości osób, które są dookoła. Tym, którzy są dookoła mnie – już na początku tego tekstu dziękuję.

Podczas biegu nie będzie boleć. Kolega mi powiedział.

Na Garmin Ultra Race (GUR81) chciałem zapisać się już przed głównym startem sezonu czyli Ultra Trail – 68-kilometrowym biegiem rozgrywanym podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w lipcu. Kiedy byłem na 60 kilometrze trasy Ultra Trail pomyślałem sobie, że te 81 kilometrów za kilka tygodni to jednak jest zupełnie bez sensu. Źle się czuję, nie mogę biec tak jak bym chciał. Czułem się mocno zmęczony i trochę nie w humorze, żeby wystartować w jeszcze dłuższym biegu.

Jednak jak to często bywa u sportowców amatorów, moja niechęć do dłuższego dystansu minęła po ok… 24 godzinach. Efekt był taki, że zapisałem się na najdłuższą trasę podczas zawodów w Radkowie. Jedyne co mi pozostało to przygotować się.

Z tym przygotowywaniem było różnie, a w ostatnich 3 tygodniach słabo. Wiedziałem już jednak, że mogę przebiec ok. 70 km. Poza tym na wieść o mojej bolącej nodze, Przemek (znajomy fizjoterapeuta) powiedział tak: Po biegu będzie napi… (boleć), ale w trakcie nie będziesz nic czuł”. Znaczy wystąpiła tzw. kontuzja idealna i pozostało mi wystartować 🙂

6 migawek od startu do mety

Tu nie będzie opisu kolejnych kilometrów. To będzie kilka migawek z blisko 11 godzin, które spędziłem na trasie. Może być?

Migawka 1: start.
Lubię ten moment. Pełen napięcia, oczekiwań, pozytywnych emocji, wątpliwości i jednocześnie wiary w siebie. Do tego szczypta dobrej muzyki, flary rozświetlające noc i sznur czołówek znaczących ulice w Radkowie.

„Czekamy tu na Was!”, „Do zobaczenia na mecie!” – niby takie konferansjerskie pitu-pitu, a jednak trafia do głowy.
Starty są fajne.

Migawka 2: Rozwiązywanie problemów na wysokim poziomie
W trakcie 81 kilometrów na biegacza czekają różne niespodzianki. Nieznana trasa, stopa boląca w niespodziewanym miejscu, żołądek skręcający się w najmniej odpowiednim momencie albo wręcz przeciwnie: rekordowe tempo po 10 godzinach biegu.

Dla mnie oświecenie przyszło dość szybko, bo podczas pierwszego podejścia. Na głowie czapka z daszkiem. Na czapce czołówka. Podebrana dzieciom wieczorem przed wyjazdem, bo naszej nie mogłem znaleźć. Naturalne jest to, że daszek zasłania część światła i w sumie do tego jestem przyzwyczajony. Rzecz w tym, że podejście było strome i widziałem przed sobą tylko wąskie pasmo oświetlonej ścieżki.

Pierwsze myśli: „dziecięca czołówka z Decathlonu jednak jest za słaba na takie zawody, lepsza byłaby taka z regulacją. Jeszcze lepsza byłaby mocniejsza. Głupku powinieneś był wymienić baterie. Jednak lepsza czołówka byłaby fajna. Muszę znaleźć nową czołówkę…”

A ja cały czas idę i mozolnie wspinam się pod górę. To wszystko dzieje się tylko w mojej głowie, a w dodatku dość szybko. No i nagle cud, oświecenie, przebłysk geniuszu. Płakać mi się chce ze śmiechu jak o tym myślę.
Uwaga: zdjąłem czołówkę, zdjąłem czapkę, założyłem czapkę daszkiem do tyłu i … założyłem czołówkę. Światłem do przodu. No i w tym momencie nastała jasność.
Szok, niedowierzanie i dwie stówy zaoszczędzone. 

Migawka 3: wąska ścieżka i otwarte okiennice
Byłem kilka razy w Górach Stołowych, ale to co zobaczyłem w piątek to czysta biegowa bajka. Od krwistego wschodu słońca, przez wąskie ścieżki położone w środku pięknego lasu, po łąki na szczytach wzgórz i rozciągające się dookoła widoki. Nie było nudnych momentów, nie było monotonii, nie było „pustych kilometrów”.

Gdy w pewnym momencie zza drzew zaświeciło słońce to ścieżka pokryła się takimi cieniami, jakby ktoś uchylił okiennice. Coś magicznego, tym bardziej, że wydarzyło się w ciągu 2-3 sekund, a tak zapadło mi w pamięć.

Bieganie na długich dystansach ma to do siebie, że można skupić się na tym co „tu i teraz”. To bardzo fajne uczucie w zabieganym świecie pełnym spotkań, pustych rozmów, powiadomień i hałasu. Jeśli jest jeden powód, dla którego warto spróbować to jest to właśnie to – spokój.

Migawka 4: mała informacja może dać olbrzymią siłę + nieoceniony support

Zbieg. Mój zegarek oznajmia, że właśnie minął 60-kilometr zawodów. Do mety został jeszcze półmaraton. Trasę przecina droga, którą zabezpieczają strażacy. Dobiegam, witam się, a jeden z nich mówi: „Jesteś trzydziesty”.
Zwalniam. Zwalniam, bo nie wierzę. Z tego co mówili organizatorzy zapisanych było ponad 200 zawodników. A teraz okazuje się, że ja jestem na 30 pozycji.

Pierwsza myśl, podobnie jak na Diablaku brzmiała: „tylko tego nie spi…dol”.

Potem przyszło otrzeźwienie i myśl druga: „A co jeśli mnie wkręcają?”. No i krzyczę, śmiejąc się jednocześnie, do pana strażaka: „Jeśli mnie pan okłamał to pana znajdę”. Odkrzyknął coś potwierdzającego. No, a poza tym po co miałby mnie oszukiwać.

Ta wiadomość dała mi niesamowitą mobilizację. Przez kolejne 2-3 kilometry myślałem o tym jak fajnie układał się ten bieg pomimo nie najlepszych przygotowań. Ile radości czerpię z tego biegania i ile mi to daje w życiu. No i że kurdę w końcu przebiję ten próg 25% stawki, w których najczęściej się mieszczę.

Dawka mobilizacji została podbita, gdy zbliżałem się do punktu żywieniowego na 65 kilometrze. Nagle, z oddali, na środku polany widzę… moją Mamę! Rodzice przyjechali ze mną na te zawody. Po ich niespodziewanej propozycji i dość burzliwej dyskusji doszliśmy do tego, że pojedziemy we trójkę. Dodawali mi otuchy dzień wcześniej, a dzisiaj widzieliśmy się już na wcześniejszym punkcie. Jednak zupełnie nie spodziewałem się tego, że będą też tutaj.

Powiem jedno – przybicie piątki z Mamą na trasie najdłuższego biegu w życiu to niesamowite przeżycie. Polecam!
„Skąd się tu wzięliście?” – krzyczę
„Kibicujemy, a ten pan mi wszystkie grzyby wyzbierał” – mówi Mama

Kilkaset kilometrów dalej, na punkcie czekał Tata. Krótka rozmowa, napełnienie bidonów, znowu przybita piątka, informacja o miejscu i mogę lecieć dalej. Takie coś naprawdę niesie.

Migawka 5: wyprzedzanie między pokręconymi skałami
W nogach 73 kilometry. To tyle co maraton, do tego półmaraton i jeszcze dycha na dokładkę. Obiektywnie dużo. Jakby nie spojrzeć. Szczególnie, że po górach i … jednego dnia (wyprzedzając pytania). Gdy patrzyłem na przybliżony profil trasy, który był narysowany na moim numerze startowym stwierdziłem jednoznacznie, że a) wiem gdzie jestem, b) to tylko dwa małe pagórki, a potem prosto do mety.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy właśnie wtedy zacząłem kręcić się między dużymi skałami i całymi formacjami skalnymi jakbym bawił się w jakąś szaloną grę. Lewo, prawo, w dół, ale jednak bardziej do góry, wąsko i zakosami. Zaraz kawałek dającej nadzieję szerszej ścieżki, która otwierała tylko drogę do kolejnych skał. Po kilku minutach miałem wrażenie, że to jakiś żart połączonych sił natury i organizatora biegu. Gdyby nie to, że obejrzałem odprawę przed zawodami i gdyby nie perfekcyjne oznaczenie trasy byłbym pewien, że zabłądziłem.

Po szybszym zbiegu okazało się, że drugi pagórek z profilu to taki sam labirynt. Było mi już trochę łatwiej, ale tylko trochę. Prawda jest też taka, że cały czas uciekałem przed dwójką zawodników, których zobaczyłem na początku podejścia. Jak narazie, przez 45 minut nie dogonili mnie. Tymczasem ja zobaczyłem zawodnika przed sobą!

Nie mam natury myśliwego i wyścigowca.  Jednak informacja, którą dostałem od strażaków i chęć spróbowania spowodowała, że gdy tylko przechodził do marszu ja podbiegałem. Nawet starałem się biec jak najciszej, żeby usłyszał mnie jak najpóźniej. Szalona myśl, ale tak właśnie robiłem.

Gdy w końcu wybiegłem mu zza pleców, uśmiechnął się i powiedział: „No ku…, nareszcie ktoś, nareszcie ktoś mnie wyprzedził. Jak ja się cieszę się, że cię widzę. Myślałem ku…, że zgubiłem się. Ale mnie podniosłeś na duchu”.

Pogadaliśmy chwilę biegnąc dalej.

Mi jednak świtała jedna myśl: „Mam nadzieję, że nie podniosłem cię na duchu za mocno, bo teraz nie dasz się wyprzedzić” i jeszcze docisnąłem z górki. Mając blisko 80 km w nogach to naprawdę nie jest idealny moment na przyspieszanie, a jednak! Przypomniało mi się moje wyprzedzanie na ubiegłorocznym Diablaku. Może coś w tym jest skoro scenariusz powtarza się 🙂

Migawka 6: dodatkowe 3 km i dobieg do mety
Głowa ma tak, że jak się na coś nastawi to chce żeby tak było. Przynajmniej moja tak ma. Jeśli trasa ma mieć 81 kilometrów to właśnie na tyle jestem gotowy. Tak rozkładam siły, tak rozkładam emocje, tak rozkładam żywienie. Po prostu – 81 kilometrów i tyle.

No to teraz wyobraź sobie następującą sytuację. Biegnę. Pik-pik. Zegarek pokazuje 80 kilometrów. Oznacza to nie mniej, nie więcej, że do mety został około 1 kilometr. Radość zaczyna wzbierać. Jeden kilometr to w sumie niewiele. Cały czas biegnę.

W tym momencie podnoszę wzrok i spoglądam na przydrożną tabliczkę. Taką, która wskazuje odległości na szlakach turystycznych. Z doświadczenia wiem, że dystanse na tych tabliczkach podawane są precyzyjnie.

No i teraz wyobraź sobie, że na tej tabliczce napisane było „Radków – 3 km”.
„Nosz k…. mać” – pomyślałem. To samo co w Lądku. Lecę na oparach, nie jem, żeby tylko dobiec do mety i tu nagle coś takiego. No bunt po prostu.
Zacząłem iść, wypiłem łyk izotoniku, wziąłem tabletkę z glukozą czy innym cudem w środku, żeby dolecieć do końca.

Znowu zaczynam biec, ale nadal nabuzowany i trochę zrezygnowany. W tym momencie widzę faceta na rowerze, którzy jedzie w moim kierunku. Kiedy zbliżył się zauważyłem, że ma przyczepioną tabliczkę z napisem „PILOT” co oznaczało, że prowadził dzisiaj najszybszych zawodników.

– „Ile do mety?” – krzyczę
– „Niedaleko”

Ale ta odpowiedź nie była dla mnie satysfakcjonująca. W świecie biegów ultra niedaleko to może być równie dobrze 3 kilometry albo więcej, a w tym momencie potrzebowałem konkretnej odpowiedzi.

– „Ile dokładnie?”
– „Niecały kilometr” 
– odpowiedział.

Uff. To już naprawdę końcówka. Przyspieszam. Radość wraca. Nagle okazuje się, że jestem już naprawdę niedaleko. Jeszcze tylko obiec zalew w Radkowie. Już widzę metę. Na drugim brzegu widzę Tatę i macham do niego. Tempo w okolicach 4’50/km czyli ponad 12 km/h. Całkiem żwawo biorąc pod uwagę okoliczności.

Wbiegam na most łączący brzegi zalewu. Od tego miejsca mógłbym się nawet czołgać. Jednak biegnę i przyspieszam. Ręce w górze. Wiem, że to już prawie za mną. Czuję się podobnie jak na mecie ironmana w Malborku. Dużo pozytywnych emocji.

Piątką z Tatą. Oklaski. Piątka z Mamą. Biegnę. No i w końcu pan Andrzej Szołowski mówi: „Jacku Stanisławski, jesteś Królem GUR. Gratulacje!”. Nieco ponad 81 kilometrów. 10 godzin i 48 minut. Ogrom emocji i ogromna satysfakcja.

Było naprawdę super. Wiem, że to kolejny krok do realizacji nowych marzeń, na które przyjdzie czas w przyszłym roku. To właśnie dzięki Rodzicom, Agnieszce, Mani, Jasiowi i wszystkim Najbliższym mogę robić te wszystkie szalone rzeczy. I właśnie za to bardzo Wam dziękuję!

Z kronikarskiego obowiązku:
– czas: 10:48:09
– 12 m-ce w kategorii wiekowej M30
– 29 m-ce w klasyfikacji generalnej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *