Lofoty – rowerami i kajakami

Lofoty to archipelag wysp na północnym – zachodzie Norwegii. Dzięki programowi w latach 2003-2007 utworzono dwanaście mostów oraz kilka tuneli, które połączyły ze sobą poszczególne wyspy oraz cały archipelag ze stałym lądem.

Na Lofoty można się dostać z Bodo promem, który odpływa siedem dni w tygodniu kilka razy dziennie. Dla rowerzystów są możliwe trzy promy: zwykły prom, który odpływa do Moskenes na wyspie Flagstad, Hurtigruten – pływa do Stamsund na wyspie Vestvagoy, jest to najdroższa droga, ponieważ są to duże promy wycieczkowe, które pływają wzdłuż całego wybrzeża Norwegii oraz Hurtigbat – expressowy prom do Svolvaer, przewozi tylko pieszych, rowerzystów oraz kajakarzy, których na Lofotach jest nie mało:) Cena Hurtigbat, jest droższa w porównaniu z promem do Moskenes, ale studentów obejmuje zniżka 50%. Trzeba pamiętać, że w Norwegii studenckimi kartami zniżkowymi są tylko karty ISIC (można je wyrobić w niektórych biurach turystycznych w Polsce, cena bez ubezpieczenia na rok to 39zł).

Po przejechaniu prawie 3 000 km do Bodo zostawiliśmy tam samochód i postanowiliśmy zwiedzić Lofoty na rowerach. Popłynęliśmy do Moskenes. Jest to przedostatnia miejscowość na zachodnim wybrzeżu archipelagu. W związku z tym, że Lofoty leżą już za kołem podbiegunowym w lecie nie ma problemu ze światłem dziennym nawet późno w nocy.

Po przepłynięciu 3 godzin promem o 19 byliśmy na miejscu. Początkowo chcieliśmy wracać do Bodo również z Moskenes i dlatego nie pojechaliśmy do miejscowości A, ponieważ zamierzaliśmy pojechać tam w drodze powrotnej. Jest to ostatnia miejscowość na Lofotach, z której można zrobić dwugodzinna wycieczkę na koniec wyspy. Podobno warto. My zamiast w lewo, pojechaliśmy w druga strone. Przez cale Lofoty prowadzi głowna droga E10, jednak częstotliwość przejeżdżających przez nia samochodów nie powoduje w zadnym miejscu problemu. Norwegowie, a może nawet jeszcze bardziej turyści przestrzegaja ograniczen drogowych ze względu na wysokie mandaty i jezdza z maksymalna prędkością 80km/h.

Na Lofotach większość miejscowości to wioski rybackie. W sierpniu może dokuczac zapach suszonych dorszy, jednak nam jeszcze się udało zaznac troche swiezego powietrza. Wioski z reguly składają się z malych portow i czerwonych domów, które w lecie czesciowo sa wynajmowane jako tzw. Hytty lub rorbu, a w zimie uzywane przez rybakow.

Niewielkie odleglosci pomiedzy miejscowościami i dlugie dni zdecydowanie zachęcają do zatrzymywania się na chwile odpoczynku i robienie zdjęć. Cisza i widoki dodatkowo powoduja chec zatrzymania się obejrzenia z jednej strony morza a z drugiej ostrych grani, ktore koncza kilkusetetrowe sciany wychodzące prawie prosto z wody.

Kolejna zaleta jazdy w Norwegii jest możliwość rozbicia namiotu gdzie się tylko chce. Należy jednak zachowac odległości 150m od najbliższego zabudowania, co szczególnie na Lofotach nie jest niczym trudnym do spełnienia. Wode do gotowania można wziąć na każdym campingu.

Pierwszej nocy postanowiliśmy rozbić się gdziekolwiek. Nie mieliśmy presji czasu, a do Svolveaar, z którego zamierzaliśmy wrócić było tylko 172km. W końcu padło na okolice Ramberg tuż nad morzem. Przez chwile padł na nas blady strach, bo myśleliśmy, że nie wzięliśmy palnika, ale po przeszukaniu na spokojnie jeszcze raz sakw odnalazł się i zaczęliśmy gotować. Przez jasność na dworze już w trakcie jazdy samochodem na północ zdarzało nam się późno chodzić spać, bo dopiero po spojrzeniu na zegarek orientowaliśmy się, że już najwyższa pora się położyć. Tak samo było na wyspach przez co rano nie zrywaliśmy się o świcie. Na Lofotach także nie trzeba się spieszyć przed południowymi upałami. W lipcu średnia temperatura to 13st. Podczas naszego tygodniowego pobytu na Lofotach temperatura wahała się pomiędzy 10 a 25 stopniami w dzień.

Jadąc od strony Moskenes na wschód po 50km warto zjechać z głównej drogi na południe 7km i odwiedzić Nysfjord. Jest to mała wioska rybacka, która została wybrana spośród wszystkich miejscowości na Lofotach do odrestaurowania. W związku z tym wejście do najstarszej części jest płatne 50 NOK od osoby, ale warto. Trzeba jednak pamiętać, że Norwegowie za większość miejsc wartych odwiedzenia każą sobie płacić, ale są przy tym mili i robią to z uśmiechem na ustach. W odrestaurowanej części można zobaczyć jak wyglądały połowy i życie w wiosce rybackiej na początku XXw. Na końcu wystawy jest wyświetlany film reklamujący Nysfjord współcześnie.

Żeby wrócić na główną drogę E10 trzeba przejechać ok. 10km podjazdem, ale wszystko jest do zrobienia, nawet dla osób, które ostatnimi czasy nie ruszały się za bardzo i są po rehabilitacji kolana:). Gdy wypociłam już swoje na podjeździe miałam tylko kilka kilometrów, aby cieszyć się widokami. W miejscowości Napp zatrzymaliśmy się, aby założyć kamizelki odblaskowe i czołówki, bo zbliżaliśmy się do tunelu prowadzonego pod wodą. Jakoś nie dotarło to do mnie i zdając sobie tylko sprawę z jego długości (1740m) ruszyłam mu naprzeciw. Na dobry początek ostry zjazd i coraz chłodniej, głośniej i więcej spalin. Do tego momentu było jeszcze wszystko dobrze. Zaczęło się dopiero gdy droga w tunelu się wyrównała i po kilku metrach wygięła się do góry. Zaczął się potwornie długi i stromy podjazd. Nie mogłam się doczekać aż zobaczę światło w tunelu i zgaśnie mi licznik, żeby nie widzieć szokującej prędkości 7,5km/h. Dodatkowo znalazło się kilku kierowców, którzy zechcieli nas pozdrowić w tunelu i delikatnie na nas trąbili – tak to sobie tłumaczę. Po wyjechaniu na świeże powietrze nie wytrzymałam i sapiąc rzuciłam kaskiem. Równocześnie powiedziałam, że ja tam nie wrócę, przez co podjęliśmy decyzję, że do Bodo wrócimy ze Svolvear. Nie wiem skąd miałam siły żeby podjechać pod górę w tunelu, ale Jacek na pewno dobrze to ujął: „Skąd znasz hiszpański? Ze strachu”. Tak właśnie było w moim przypadku. Po chwili uspokojenia ruszyliśmy dalej. Kolejnym większym miastem jest Leknes, które znajduje się już na kolejnej wyspie Vestavagoy. Nie trzeba wjeżdżać do miasta tylko można się udać jeszcze przed wjazdem drogą E10 lub 815, która jest oznaczona jako droga rowerowa, jednak jest to zwykła droga samochodowa, na której jest mniejszy ruch. Północna droga E10 daje więcej możliwości odjechania z głównej, odwrotnie niż w przypadku południowej, która poprowadzona jest wybrzeżem. My wybraliśmy drogę rowerową, która jest przyjemna do jazdy, bo omija podjazdy, które są podobno na głównej drodze. Dojeżdża się nią 30km aż do Smorten, gdzie łączą się te dwie drogi. Miłym odpoczynkiem jest skręcenie zaraz za mostem na małą wyspę Gimsoy. Drogi po niej są szutrowe, szczególnie w północnej części, ale naprawdę warto tam pojechać. Można zrobić rundę 18km lub 22km. Jedzie się po płaskim terenie, a zachodnia część większej pętli przypomina film „Into the Wild”, przede wszystkim w momencie przy przejeżdżamy po pustkowiu, otoczeni górami obok opuszczonego autobusu. Ciekawostką na wyspie Gimsoy jest pole golfowe, które się szczyci umiejscowieniem już poza kołem podbiegunowym. Faktycznie pole golfowe to ostatnie miejsce jakie bym sobie wyobrażała na tej wyspie. Od niego zaczyna się również asfaltowe połączenie z mostem prowadzącym na wyspę Vagan. Koło pola golfowego pożegnaliśmy się z Francuzką, która została na polu campingowym, a my pojechaliśmy dalej na południe aż do Henningsvear. Po drodze dał się we znaki mój ukochany ciepły prąd morski Golfsztorm, bardziej bym go spodziewała od strony zachodniej, ale nie mogłam narzekać, bo mieliśmy spać w tym ciepleJ Zanim dojechaliśmy na sam koniec cypla szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy rozbić namiot, ale nie było z tym problemu, bo nie tylko my tam chcieliśmy spać i przy drodze stało już dużo campervanów oraz rozstawionym namiotów. My tymczasem odłożyliśmy rozbijanie namiotu na później i pojechaliśmy spróbować słynne Bacalao, danie ze słonego dorsza z ziemniakami, oliwkami i innymi warzywami. Bardzo naciągając można by je przyrównać do ryby po grecku. Drugim daniem był Rokt Laks (wędzony łosoś) podawany na zimno z ciepłymi ziemniakami w mundurkach i sałatką. Obie potrawy pyszne i warte ceny, która nie zaniżała norweskiego standardu.

Stamtąd już jest blisko do Svolvear, bo 23km. Wstaliśmy wcześniej niż zwykle, bo mieliśmy ostatnią szansę wypożyczenia kajaków w Kabelvag. Chcieliśmy z niej skorzystać, bo trafiła nam się tego dnia najładniejsza pogoda od czasu wyjazdu. Byliśmy chyba dodatkowo napędzani chęcią szybkiego wypłynięcia w morze, bo nawet informacja, że firma wypożyczająca kajaki ma wszędzie podaną informację, że mieści się w Kabelvag w rzeczywistości znajdowała się kilka kilometrów wcześniej, do której musieliśmy wrócić nie zrobiła na nas większego wrażenia. Zdecydowanie warto było się cofnąć do Sandviki. Jest to mała miejscowość, która składa się głównie z campingów i piaszczystej plaży przy zatoce, z której już tylko kawałek do morza. Po krótkich poszukiwaniach firmy Lofoten Kayakk okazało się na nasze nieszczęście, że właściciel wypłynął z grupą i będzie dopiero po południu w związku z czym nie będzie możliwości wypożyczenia kajaków. Ze spuszczonymi głowami odeszliśmy i poszliśmy chociaż posiedzieć na plaży. Upał był wręcz nieznośny, którym nawet miejscowi byli zaskoczeni. Siedząc na plaży i zastanawiając się co zrobić dalej wyciągnęłam telefon i bez przekonania wykręciłam numer do szefa firmy kajakarskiej. Ku mojemu zdziwieniu odebrał, a co najważniejsze okazało się, że ewentualnie jakbyśmy byli nadal zainteresowani to około godziny 17 będzie mógł wypożyczyć nam kajaki. Od razu powiedziałam, że jest bardzo zainteresowani i na pewno będziemy czekać o 17 koło jego domu. Nie mogliśmy pohamować szczęścia. Jackowi marzyły się kajaki już kilka miesięcy przed wyjazdem a za chwile mieliśmy płynąć. Od razu postanowiliśmy, że bierzemy dwie jedynki, bo na dwójce pływaliśmy już w Nowej Zelandii. Mając jeszcze 4 godziny czasu pojechaliśmy na rowerach do Svolvear, aby zorientować się w godzinach odpływania promów do Bodo. Jedyny, który był to o 6.30 rano następnego dnia. Zrobiliśmy na niego rezerwacje i stwierdziliśmy, ze nie ma sensu spać tej nocy na campingu, tylko dojedziemy po pływaniu kajaki na wybrzeże skąd odpływają promy i przeczekamy kilka godzin do 6 rano. Z takimi planami wróciliśmy do Sandviki. Siedząc na plaży czekaliśmy na godzinę zero. Czas się dłużył niemiłosiernie, ale w końcu dotrwaliśmy i spotkaliśmy się z szefem firmy. Co ciekawe nie zadał nam ani jednego pytania czy kiedykolwiek pływaliśmy na kajakach morskich. Dał nam tylko formularz do wypełnienia dla wynajmującego kajak, uśmiechnął się i powiedział, że za wytrwałość daje nam zniżkę. Niczego sobie 30% rabatu:). Zapakowaliśmy kajaki na przyczepę i pojechaliśmy nad zatokę. Po chwili byliśmy już na brzegu i mogliśmy wypływać. Ostatnie pytanie o czas jaki możemy pływać spotkało się z odpowiedzią, że jak długo chcemy, tam jest ładnie. Po chwili wypływaliśmy już z zatoki. Początkowo byłam do nich (kajaków) nastawiona neutralnie. Ani sceptycznie, ani entuzjastycznie. Chciałam zobaczyć jak będzie. Odpowiedź na to pytanie miałam już po kilku ruchach wiosłem. Cisza, spokój i świadomość, że to ja powoduję, że się przesuwam, płynę pod prąd i to od mojej silnej woli, siły zależy czy przepłynę powoduje jeszcze większą radość z pływania kajakiem. Tak samo jest w przypadku jazdy na rowerze. Często gdyby nie silna wola rzuciłabym rowerem w krzaki, ale późniejsza satysfakcja, że daną trasę pokonało się dzięki sobie samemu jest nie do podrobienia. Mam wrażenie, że tak samo jest w przypadku kajaków.

Pływaliśmy od wyspy do wyspy. Początkowo nie byliśmy przekonani do odpływania od brzegu, a z czasem nabieraliśmy pewności i przesuwaliśmy się do bardziej oddalonych miejsc. Tylko raz mnie naszło zwątpienie w bezpieczeństwo pływania kajakiem na morzu. W momencie kiedy na horyzoncie w niezbyt dużej odległości przepłynął przed nami prom Hurtigruten. Potem już tylko towarzyszył nam uśmiech i radość z kolejnego spełnionego marzenia.

Po ponad 4 godzinach pływania wróciliśmy na brzeg, gdzie powoli zaczęliśmy się zbierać do Svolvear, gdzie na głównym placu czekaliśmy na prom.

Tak się skończyły nasze rowerowo-kajakowe wakacje na Lofotach. Kolejne niezapomniane 5 dni zakończone. Trzeba będzie tam wrócić na rowerach.

Może z własnym kajakiem.

Trzeba pomarzyć.

Pozdrawiamy

Agnieszka i Jacek

P.S. Na koniec jeszcze dwa zdjecia z gor Jotunheimen, o ktorych pisalismy poprzednim razem

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *