Oko na Maroko – trzy oblicza w tydzień

„A wiecie jaka jest sytuacja w Maroku?” – pytali znajomi jeszcze kilka dni przed naszym wyjazdem, podczas gdy w Tunezji już nieco ucichło, a w Egipcie nadal wrzało.

Z naszych informacji, które uzyskaliśmy od innych znajomych i z doniesień medialnych wynikało, że wszystko jest w porządku (może nie najlepszym) i że nie mamy czego się obawiać.

Sytuacja zmieniła się trochę na 2 dni przed wyjazdem. „Zamieszki w Maroko”, „Ponad 100 osób aresztowanych” itd… Mało optymistyczna wizja, ale gdy znowu pytaliśmy okazało się, że nadal jest spokojnie.

– – –

Jest 1 nad ranem, Terminal nr 2 lotniska Malpensa w Mediolanie. Leżymy na ławce, dookoła przekrój mieszkańców Afryki Północnej i Zachodniej czekających na lot do Dakaru (odlot 2:30) i Marrakeszu (10:15). Od 2 godzin czekamy na lotnisku i od 2 godzin jeździ dookoła nas miły pan na maszynie do czyszczenia podłogi. Robi to z takim spokojem, że aż strach. Po godzinie robi się cicho, ale po kolejnych dwóch godzinach nadjeżdżają we dwójkę – każdy z innej strony naszej ławki. Przypominały mi się sceny z Dnia Świra. Próbujemy spać.

– – –

„Temperature in Marrakech is 18 degrees…” – ta informacja przekazana przez kapitana samolotu zniżającego się do lądowania nad naszym miastem docelowym wzbudzała uśmiech na naszych twarzach. Gdy wyjeżdżaliśmy z Poznania dzień wcześniej było ok -10, a może nawet mniej.

Krążąc na miastem zobaczyliśmy coś, co w kontekście ostrzeżeń o możliwych zamieszkach, spowodowało że uśmiech na trochę zniknął – słup gęstego dymu unosił się z centrum.

Na szczęście to był tylko niegroźny pożar.

– – –

Pierwszego dnia w Marrakeszu ruszyliśmy w głąb mediny, czyli starego, otoczonego równie starymi murami centrum, w którym ulokowała się większość straganów, sprzedawców, knajpek, kramów i hoteli. Po pewnym czasie przystąpił do nas jakiś gość i po standardowym wstępie (dobry, dobry, skąd, dokąd, jak się macie?) stwierdził, że „dzisiaj i tylko dzisiaj, bo tylko raz w tygodniu możecie zobaczyć słynną farbiarnię skór, gdzie Berberowie farbują skóry” itd itd. Zaproponowałem Agnieszce, że puścimy pana wolno, żeby znalazł innych jeleni. Koniec końców ruszyliśmy z panem, Agnieszka rozmawiała po francusku, a ja snułem się krok z tył i oglądałem tzw. okoliczności przyrody. Po 20 minutach meandrowania po ulicach i uliczkach faktycznie dotarliśmy do rzeczonej farbiarni.

[farbiarnia]

Opowieści o skórach, o tradycyjnych metodach, recepturach i procesie, do tego trochę fotek i idziemy na drugą stronę ulicy. Tam dalsza część prezentacji, zupełnie „przypadkowe” przejście przez sklep z wyrobami skórzanymi i wchodzimy na podwórko, gdzie kilku mężczyzn pracuje przy obróbce skór.

No i w tym momencie dochodzimy do punktu kulminacyjnego: „No dobrze to teraz zapłaćcie mi za zwiedzanie i opowiadanie. To są pieniądze dla ludzi, którzy tu pracują i dla mnie”.

W tym momencie otoczyło nas pięciu facetów z naszym „przewodnikiem” na czele i zaczął się teleturniej „100 pytań (oraz żądań) do…”.

„Musicie nam dać 400 dirhamów (ok. 40 euro). To i tak mniej niż inni, bo inni dają po 500”.

„Po prostu bajka, jeszcze trochę i nam dopłacą” pomyślałem, ale sytuacja nie była bardzo wesoła.

„Nie umawialiśmy się na żadne opłaty, a poza tym powiedziałeś, że zaprowadzisz nas tutaj za darmo, więc nie zapłacimy” – opowiedziałem całkiem pewnie, ale nie będąc przekonanym co do wyniku tej próby.

 

Od tego miejsca zaczęła się słowna przepychanka (zresztą przepychanie też było – tzn. oni mnie) i rozmowy w stylu: „Jeżeli macie więcej niż 400 to możemy wydać wam resztę” albo „Jeżeli macie kartę to możemy iść do bankomatu”. To pokazywało poziom desperacji naszych rozmówców, a my oboje, ze spokojem tłumaczyliśmy, że nie mamy kasy, nie mamy karty, nie mamy 50 dirhamów, ani nawet 20. Po tym nastąpiło pokazywanie zawartości kieszeni, z których Agnieszka wyciągnęła 2 zł (panowie rzucili się, ale po odkryciu swojego błędu odpuścili), a ja kawałek plastikowego worka.

Trochę mniej zabawnie było, gdy zapytali ile kosztuje ten aparat (ten, czyli nasz, którym robiliśmy zdjęcia w farbiarni), ale jakoś odpuścili, gdy równie spokojnie powiedziałem, że nie jest na sprzedaż.

Cały czas mieszało się we mnie poczucie lekkiego strachu, z optymizmem i świadomością niedorzeczności tej sytuacji.

W końcu rozmawiając między sobą po polsku ustaliliśmy, że „spokojnie wychodzimy” i tak też zrobiliśmy. Gdy wychodziliśmy doszedł do nas „przewodnik” twierdząc, że skoro nie chcemy dać kasy jego kolegom, to chociaż jemu się coś należy. Ruszyliśmy jednak przed siebie i po kilkudziesięciu metrach pan dał sobie spokój z pogonią.

Pierwszy dzień był obfity w atrakcje – Agnieszka miała pierwszą lekcję z cyklu „kraj arabski w pigułce”, a ja przypomniałem sobie jak to jest.


[minaret meczetu El Kotoubija]

– – –

„Ile za taksówkę do Imlil?” „Aaaa, do Imlil, no to… no normalnie to jest 600 dirhamów, ale dla was to będzie 350.” Uśmiechnęliśmy się lekko i pan szybko zrozumiał, że aż tak łatwo to nie przejdzie. Kilka minut później luźniejsi o 250 dirhamów (200 dla kierowcy i 50 dla naganiacza) jechaliśmy we dwoje starym mercedesem w piaskowym kolorze w stronę Imlil – miejscowości, z której zaczyna się podejście pod Jebel Toubkal – najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego.

Podejście całkiem spokojne, na początku przez miasto rozłożone na zboczu, dalej przez szerokie, wyschnięte koryto rzeki w lewo i potem cały czas lekko pod górę. Ścieżka czytelna, słońce świeci (chociaż pali to chyba lepsze słowo), a widoki dookoła są niesamowite. Z gorącego miasteczka widać ośnieżone szczyty, które w Afryce wyglądają bardzo osobliwie.

 

Drepczemy spokojnie pod górę, bo dzięki taksówce pokonaliśmy już ok 1200 metrów przewyższenia, a pieszo czeka nas tego samego dnia kolejne 1500 metrów. Drepczemy tak w pięknym, afrykańskim (!) słońcu – a ja poruszam się w koszulce z krótkim rękawem, a jako osobnik znany z niechęci do wszelkich kremów idę „saute”, bez żadnej ochrony – no ok, miałem okulary i coś na głowie.

W końcu, po ponad 5 godzinach doszliśmy do schroniska położonego na wys. 3200 m n.p.m. W zasadzie są tam trzy schroniska, ale jakoś tak wyszło, że w schr. Muflones całkiem dobrze poszło nam targowanie się i właśnie tam spaliśmy. Było jedno, małe ALE – miałem poparzone ręce. Czerwone, piekące i przypominające o przyjętej dawce słońca przy każdym ruchu. Po raz który się to powtarza?? Po prostu lubię słońce, ale nie lubię kremów – ot, konflikt tragiczny.

– – –

Rano wstaliśmy dość późno i po 8 ruszyliśmy w stronę Jebel Toubkal. Początek w cieniu i po dość stromym odcinku, ale w gdy przy pierwszej wiszącej dolinie uderzyło nas słonce zdjęliśmy kurtki i dalej podchodziliśmy w najpiękniejszej górskiej pogodzie – śnieg pod nogami i słońce nad głową. Gdy niedaleko przełęczy (ok. 4000 m n.p.m.) skończył się śnieg, zdjęliśmy raki i do samego szczytu poruszaliśmy się już piarżystymi zakosami.

Zarówno w schronisku, jak i podczas podejścia spotkaliśmy znacznie więcej narciarzy niż piechurów, więc szczyt dzieliliśmy głównie z posiadaczami dwóch desek. Zwieńczenie Toubkala, na które dotarliśmy po nieco ponad 3 godzinach od wyjścia ze schroniska jest dość płaskie, a najbardziej charakterystycznym punktem jest piramidalna konstrukcja oblepiona naklejkami ze wszystkich stron świata i z napisami w stylu „Kocham Krysię” i „Ty byłem – Tony Halik”.

[na szczycie Jebel Toubkal – 4167 m n.p.m.]

Słońce świeciło, wiał lekki wiatr, a my rozłożeni na kamieniach wcinaliśmy bakalie kupione na Jemma el Fna. Na szczycie spędziliśmy prawie dwie godziny.

W drodze powrotnej zobaczyliśmy, że po przeciwnej stronie przełęczy kilka osób znajduje się na kolejnym szczycie. Chwila zastanowienia i ruszyliśmy. W ten sposób, w ciągu jednego dnia udało się nam wejść na dwa czterotysięczniki – Jebel Toubkal (4167) i jego mniejszego brata.

Zejście było łatwe, ale rozmiękły śnieg i prażące słońce nie sprzyjały, a cień pojawił się dopiero przy samym schronisku.

Po pewnym czasie zrobiło się jakieś zamieszanie, kilka osób złapało plecaki, raki, czekany i gdzieś pobiegło. Nieco ponad godzinę później wszystko było jasne. Jeden z Hiszpanów pojechał ok 400 metrów w dół stoku (nie wiemy jakiego). Znieśli go do schroniska, gdzie okazało się, że transport na mule nie wchodzi w grę, bo facet miał uszkodzoną miednicę. Rano zabrał go śmigłowiec wojskowy. Niby takie łatwe góry dookoła …

– – –

„Good morning, hello. Marrakesz?” – to były pierwsze słowa jakie usłyszeliśmy po zejściu do Imlil. Ustaliliśmy, że „Marrakesz”, ale oczywiście musieliśmy jeszcze uzgodnić za ile. W międzyczasie zahaczył nas miejscowy sprzedawca pytając czy jesteśmy z Polski. Gdy potwierdziliśmy, wyciągnąć z portfela 20 zł banknot i zapytał czy możemy mu wymienić, bo on tu nic nie kupi. Ciekawe kto mu to wcisnął?:)

 

„Transport? Marrakesz?” .”Marrakesz, a za ile?”. „A ile zapłacicie?”. No i tutaj poniosła nas ułańska fantazja, bo stwierdziliśmy, że podamy cenę, za którą chyba niewielu udało się pokonać tę trasę. „Sto pięćdziesiąt dirhamów. Za tyle przyjechaliśmy tu z Marrakeszu dwa dni temu, tylko we dwoje i to z Jemma el Fna”. Ta informacja powodowała, że wszyscy kierowcy byli zbici z tropu. Zastanawiali się pewnie nad tym, który z ich „kolegów” w tak bestialski sposób popsuł rynek i przywiózł tu kogoś za tak śmieszne pieniądze. Jedni odmawiali, inni gratulowali dobrego interesu i dopiero potem odmawiali, ale jedno było pewne: zaciekawiło ich to.

 

W miejscu, z którego miały odjeżdżać tzw. taxi collectivo (kilka osób pakuje się do samochodu i cena na osobę jest niższa) okazało się, że taxi będzie, jednak nie wiadomo kiedy (jak to collectivo – tak samo jak w Ameryce Południowej). „Collectivo nie ma, ale za 300 dirhamów możemy jechać od razu i tylko wy dwoje”. „Ale my przyjechaliśmy tu za 150” itd. itd. itd.

Siedzieliśmy spokojnie czekając, ciesząc się wejściem na szczyt, pięknym słońcem i całą sytuacją, w której się znaleźliśmy.

„Możemy jechać za 250, a jeżeli nie chcecie to ostrzegam, że collectivo może nie odjechać.”. Podziękowaliśmy za informację i troskę. „No, jak chcecie. W razie czego mam tutaj hotel – też za 250 za noc”. Poziom desperacji wyraźnie rósł.

 

Po 10 minutach podszedł jeden z kierowców. „Ok, Marrakesz za 50 za osobę”. No i to była dobra propozycja. Oczywiście było to collectivo, w którym jechaliśmy z Agnieszką we dwoje na przednim siedzeniu pasażera, ale było tak jak chcieliśmy – tanio:)

– – –

Miejscem, które odwiedzają wszyscy turyści przyjeżdżający do Marrakeszu jest Jemma el Fna (pisowni jest tyle ilu piszących). Wielki plac, stosunkowo pusty w ciągu dnia, nabiera życia ok 17-18. Wtedy zjeżdżają na niego sprzedawcy, właściciele budek z jedzeniem, artyści, hochsztaplerzy, zaklinacze węży, wróżki, muzycy i wszelkiej maści kombinatorzy. Jedno jest pewne – po zapadnięciu zmroku to miejsce buzuje. Jest to coś pociągającego, jednak pod osłoną egzotyki kryje się dobrze zaplanowana (chociaż nie centralnie) machina gospodarcza nastawiona na dostarczanie wszystkiego dla ducha i ciała („Hello, nice restaurant with wine?” wypowiadane konspiracyjnym szeptem).

 

Przechodząc przez plac prawie zawsze zatrzymywaliśmy się przy „naszym” straganie z sokiem pomarańczowym (nr 36), a wieczorami zajadaliśmy tehan albo tajin w miejscowych knajpach i przy straganach. Im więcej Marokańczyków, tym lepiej – bo to oznaczało, że miejsce było sprawdzone i z dobrymi cenami.

Jemma el Fna ma też jeszcze jedno oblicze – gdy oglądaliśmy go z dachu jednego z otaczających budynków, patrząc na tłum i zachodzące słońce za minaretem meczetu El Kotoubija miałem wrażenie, że to ul albo mrowisko, w którym wszystko jest chaotyczne, ale w gruncie rzeczy dobrze przemyślane.

– – –

Były góry, była egzotyka – przyszedł czas na orzeźwienie… nad oceanem. Wybraliśmy się do Essauoiry (czy. Essajury). Szybkie kupowanie biletów, pan bagażowy, który chciał wydębić od nas kilka dirhamów za „ponadwymiarowy plecak” i pięć spokojnych godzin w autobusie.

 

Oto jesteśmy na dworcu autobusowym. No i co? No i nic, bo niczego na temat tego miasta nie wiemy.

Nie wiemy, w którym punkcie miasta jesteśmy, gdzie mamy iść, co warto obejrzeć… no nic 🙂

Sto metrów w lewo – nie, dwieście metrów w prawo – o, jest ulica! I znowu: próba w lewo, powrót, próba w prawo, skrzyżowanie i tak dalej. Nagle wyrasta przed nami brama, główna brama mediny. Nasze wewnętrzne kompasy znowu nie zawiodły.

Włóczymy się wąskimi uliczkami i pierwsza rzeczy, którą bardzo wyraźnie czuć to spokój w porównaniu do Marrakeszu. Oczywiście są kramy, są sprzedawcy, ale mimo wszystko jest jakoś luźniej. Może wynika to z tego, że w Essaouirze znajduje się piękna plaża i przyjeżdżają tu surferzy, windsurferzy i kite’ciarze z całego świata.

Dobę, którą spędziliśmy w tym mieście wykorzystaliśmy na odpoczywanie. Berber whiskey (słodka miętowa herbata) w ilościach hurtowych, czytanie książek i oglądanie ludzi – to tak w dużym skrócie.

Ostatni dzień w Maroku to powrót do Marrakeszu, krążenie po soukach w poszukiwaniu pamiątek dla rodziny i znajomych. Dla siebie też, bo dotychczas rzadko udawało nam się coś przywieźć z podróży.

[knajpa „U Hassana”, Jemma el Fna, Marrakesz]

– – –

Maroko okazało się świetną alternatywą dla narciarskich wakacji. Było dokładnie tak jak zaplanowaliśmy – ciepło, górsko, oceanicznie i egzotycznie (ha, ale rym). Jeżeli chodzi o termin to chyba też dobrze wybraliśmy, bo latem mogłoby być zdecydowanie za gorąco.

Dziękujemy za uwagę:)

foto: Agnieszka i Jacek

Reszta zdjęć tutaj:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *