Przepis na Ironmana: marzenie + determinacja + ogromne wsparcie najbliższych [Castle Triathlon Malbork 2015]

W przypadku każdego marzenia, najważniejsze jest to, żeby bardzo chcieć je zrealizować. To nie może być takie zwykłe „chciałbym”. To musi być potężne „ja tego chcę i zrobię to, będę tym żył, będę o tym myślał, dążył do tego i będę zarażał innych optymizmem, żeby oddali mi go trochę, gdy mi będzie gorzej”. O! Tak to musi wyglądać. Tak właśnie było w przypadku mojego marzenia o Ironmanie.

Po zeszłorocznym starcie w 1/2 IM w Poznaniu zaczęła kiełkować we mnie myśl, że może ten ironman jest do zrobienia, że to przecież dla ludzi. Druga fala przemysleń przyszła w we wrześniu albo październiku po Forest Run kiedy pierwszy raz przebiegiem ponad 40 km i okazało się, że jest to w moim zasięgu.

Wystarczyło dodać do tego prawie 4 km pływania i 180 km na rowerze. Brzmi to jak żart i też tak o tym wtedy myślałem, ale cały czas tzw. pełny dystans wracał mi do głowy.

Po wielu poszukiwaniach znalazłem ciekawie wyglądające i co równie ważne, dość tanie, zawody w Malborku – Castle Triathlon Malbork. Najpóźniejszy ironman w sezonie – 6 września 2015. Chodziłem wokół tego tematu na pies wokół jeża. Trenażer na stałe zagościł w domu, dłuższe bieganie przychodziło jakby łatwiej, ale cały czas nie było decyzji.

IMG_6436

W grudniu zapytałem Agnieszkę, co sądzi o moim pomyśle startu w ironmanie. Odpowiedziała pozytywnie i to było bardzo budujące. Mimo wszystko chyba jeszcze nie czuła tego aż tak jak ja. Decyzja w mojej głowie już zapadła, a klamka zapadła w Sylwestra, przed samą imprezą. Zarejestrowałem się, zapłaciłem i już.

Pierwszego stycznia poszedłem biegać po pagórkowatych ścieżkach Kotliny Kłodzkiej (no bo impreza imprezą, ale IM czeka!) i tego samego dnia coś mnie zaczęło boleć w kolanie. Tak jakby organizm powiedział: „chyba sobie gościu jaja robisz z tym ajronmenem”.

Oszczędzę wam opisu wzlotów i upadków, treningów, litrów wylanego potu i okresów, w których nie mogłem się ruszać (tak, takie okołokontuzyjne też były). Osiem miesięcy przygotowań, w czasie których pojawił się na świecie Jasiu, mieliśmy trochę rodzinnych przebojów zakończonych happyendem i różnych wyzwań to był bardzo intensywny czas. Bardzo mało startowałem, ale za namową Agnieszki od czerwca to się zmieniło. Wiedziałem, że chcę choć raz pokonać żelazny dystans każdej z dyscyplin, żeby psychicznie zmierzyć się z tym co czeka mnie w Malborku. Bieganie miałem już zaliczone i to zdecydowanie była moja najmocniejsza strona. Z pływaniem rozprawiłem się w czerwcu podczas zawodów w Poznaniu, a na rowerze… mi nie wyszło. Najdłuższy trening miał ok. 100 km.

Mocno podbudowała mnie jednak życiówka w półmaratonie i zdecydowanie lepsze niż w zeszłym roku wyniki w 1/4 i 1/2 IM. Historię o złamanym widelcu już znacie. Po ENEA Challenge Poznań miałem 6 tygodni na przejście z trybu 1/2 do 1 🙂 W końcu nadszedł czas wyjazdu do Malborka.

Wyobraź sobie ciemną noc, majaczący w oddali wielki krzyżacki zamek stojący nad czarną rzeką, wrześniowy chłód i szum silnego wiatru, pomimo którego w głowie masz ciszę. Tak właśnie czułem się przed 5 rano, kiedy szedłem do strefy zmian. Reflektory oświetlające tylko część terenu, ten przyjemny harmider i poczucie, że wszyscy są tutaj, żeby powalczyć – o rekord, wynik albo po prostu o przecięcie mety. Zawodnicy stojący przed rowerami i wyglądający jakby modlili się, a w rzeczywistości odtwarzający sekwencję, którą będą wykonywać po wyjściu z wody i powrocie z roweru. To wszystko po to, żeby upewnić się, że kask (!) jest na miejscu, a buty nie zostały w samochodzie.

Jeszcze tylko krótka przebieżka, żeby rozruszać organizm i wprowadzić serce na wyższe obroty. Potem wciśnięcie się w piankę i 15 minut czekania na brzegu. Robiło się coraz jaśniej, ale wiejący wiatr wskazywał na to, że to nie będzie najłatwiejszy dzień.

IMG_6370
Ubieranie pianki

 

IMG_6374

IMG_6380

Pływanie poszło mi mniej więcej tak jak się spodziewałem. Wbrew pozorom prąd nie był zbyt silny, więc należało po prostu płynąć swoje. Dla mnie był to etap, który traktowałem trochę po macoszemu, bo wolałem skupić się na treningu biegowym i rowerowym. Czas ok.1:27 był przeciętny i na pewno można tu sporo poprawić.

malborkironman_2015_00329
Rycerze czuwali, żeby wszystko było w porządku!

 

W strefie zmian (T1) pianka powędrowała do worka, sucha koszulka na grzbiet (chyba nie przekonam się do trisuit’ów), Tomkowe rękawki na ramiona, toi-toi i bieg z rowerem. W tzw. międzyczasie zamieszałem się jeszcze w obsłudze zegarka i straciłem trochę czasu. Miałem tydzień na zaprzyjaźnienie się z nim (zegarkiem), ale w obliczu 180 kilometrów, które mnie czekały, chyba po prostu zapomniałem co i jak miałem przyciskać.

IMG_6416
Szybkie ubieranie i w drogę

malborkironman_2015_07587

No i zaczęło się. Sześć pętli po 30 kilometrów. Pętli, ale nie okrągłych, tylko takich z nawrotami, które po euforii jazdy z wiatrem ustawiały wszystkich do pionu wiejąc w pysk w prędkością (podobno) do 60 km/h. Założenie było proste – utrzymać średnią 30 km/h i zamknąć etap rowerowy w 6 godzin. Asfalt był świetny, trasa płaska, więc w normalnych warunkach (bez wiatru albo przynajmniej z wiejącym słabiej) było to spokojnie w moim zasięgu. Tym razem okazało się za trudne. No, ale zanim tak się okazało to spędziłem na siodełku ponad 6 godzin i miałem sporo czasu na myślenie.

Na początku jest euforia, wola walki i zachłyśnięcie nowościami. „Super, robię etap rowerowy na dystansie IM, nigdy nie przejechałem tyle w jeden dzień. Daję radę, dobrze się czuję” itd. Później przychodzą myśli typu: „O, jeszcze 4 razy będę dzisiaj w tym miejscu. Tak to będzie za 120 km”. Jeszcze w innym momencie wewnętrzna gadka motywacyjna. Czasem w wersji soft (najczęściej jadąc z wiatrem): „Dajesz, jest super. Aaaaa euforia. Jak te koła pięknie się toczą”, a czasem w wersji hard (pod wiatr): „Chcesz być ajronmenem, to musisz to k**** wydrzeć, samo nie przyjdzie, nikt za ciebie tego nie zrobi”. Wiem, że motywacja, a szczególnie automotywacja w sporcie ma olbrzymie znaczenie. Potrafię uzyskać taki efekt np. słuchając odpowiedniej muzyki. Z tym, że na zawodach tri najczęściej używanie słuchawek jest zabronione ze względów bezpieczeństwa. Zatem jedziesz sobie na rowerze już 3,5 godziny, w uszach masz ciągłe „pssssszzzzzzz, psssssszzzzzz” (głośny szum wiatru i opływającego cię powietrza) i musisz jakoś sobie pomóc. No i wtedy te różne motywacyjne myśli krążą po głowie.

IMG_6460
Chyba po 4 kółku czyli 120 kilometrów w nogach

www.maratomania.pl

malborkironman_2015_08260

IMG_6427

Są też chwile kompletnego rozłączenia – po prostu pedałujesz i ciśniesz przed siebie. Zadnego kombinowania, planowania, zastanawiania. Nic. Po prostu przed siebie.

No i są też chwile absurdalno-humorystyczne. Jakieś 115 km za mną, a tu nagle do głowy z hukiem wpada Anna Maria Jopek i śpiewa: „… jak w kołowrotku bezwolnie się kręcę … a jakiś bies wciąż powtarza mi pędzej …” Wszystko na miejscu 🙂 Jest śmiesznie.
Czasem podśpiewuję Boogie Woogie (hit od Mańki ze żłobka), a czasem nucę dźwięki z filmów, które pojawiają się na YouTube, gdy wpisze się „ironman motivation”. To wszystko to elementy tej świadomej i nieświadomej wizualizacji, którą uprawiałem przez ostatnie miesiące biegając, kręcąc na trenażerze, jeżdżąc na rowerze czy po prostu odpoczywając na kanapie. To jest niesamowita siła!

/od tego miejsca piszę po raz drugi, bo napisany wczoraj wpis poszedł w …. skasował się/

Olbrzymim źródłem energii byli Moi Kochani Kibice – Agnieszka, Mania, Jasiu, moi Rodzice, rodzice Agnieszki i Magda. Byli ze mną od samego rana, czekali po każdym okrążeniu, przygotowali niesamowite transparenty, krzyczeli i dopingowali. Zorganizowali nawet megafon, przez który napędzili mnie do walki na rowerze. Do tego mogłem liczyć na to, że dostanę bidon z magicznym napojem elektrolitowym albo po prostu dobre słowo. Czasem nie reagowałem, ale doskonale słyszałem wszystko co do mnie mówili i bardzo mnie to niosło.

IMG_6442
Najlepsi Kibice na Świecie!
IMG_6527
Kibic nie wielbłąd… 🙂

IMG_6443

IMG_6446

IMG_6535

IMG_6637

Wyjeżdżając na ostatnie kółko czułem, że to co się dzieje jest niezwykłe. Od pewnego momentu cały czas przekraczałem granicę tego co znałem w wcześniejszych zawodów czy treningów. Jeszcze tylko podziękowanie dla sędziów i wolontariuszy, ostatnie piątki przybite z dzieciakami wołającymi „a nie ma pan pustego bidona?” i jazda do mety tego etapu. W tzw. międzyczasie przypałętał się deszcz. Zrobiło się siwo i razem z wiatrem zaczęły wirować szybkie krople. Wtedy pomyślałem sobie, że każde doświadczenie na coś się przydaje. Tych wiele razy, kiedy w górach była zła pogoda i ogólny syf spowodowało, że ten rowerowy deszcz przyjąłem dość spokojnie. Po prostu pada, a ja jadę. Tyle. Bez marudzenia. Takie zebrane doświadczenia mają duże znaczenie, bo np. jakbym był zmęczony i bolało by mnie wszystko to mógłbym w obliczu tego deszczu zatrzymać się i powiedzieć, że jest mi ciężko i mam to wszystko gdzieś.

W końcu licznik pokazał coś w okolicach 180 km (!),a ja zbliżyłem się do belki oznaczającej koniec etapu rowerowego. Po ponad 6 godzinach byłem przygotowany na lekki skurcz w udzie podczas schodzenia z roweru. Przełożyłem nogę, zrobiłem kilka chwiejnych kroków i … nic. Biegnę do strefy zmian i jest świetnie. Aż trudno w to uwierzyć. Odwieszam rower, zmieniam buty, zakładam pas z bidonem, czapkę w biegu, banana w rękę i go! Jeszcze Tata biegnie obok mnie i pyta jak jest, a ja z uśmiechem odpowiadam, że super i że teraz jeszcze tylko 42 kilometry. To bardzo ważne – NIE maraton, a po prostu 42 kilometry. Takie zagrywki psychologiczne 🙂
Okazało się, że w drugiej strefie zmian (T2) miałem 18. czas wśród wszystkich zawodników – zebrałem się nawet szybciej niż zwycięzca.

IMG_6570
Przytulak wzmacniający po zejściu z roweru

Już wcześniej zaplanowałem sobie ten bieg po zdrowie, ale na rowerze jeszcze raz powtórzyłem taktykę: zaczynam nie szybciej niż 5:30 min/km (11 km/h) i biegnę przynajmniej półmaraton, a potem się zobaczy. Efekt był taki, że po półmaratonie miałem średnią ok. 6 min /km (10 km/h) i było naprawdę fajnie. Oczywiście na początku nogi były rozpędzone pedałowaniem i chciały szybciej, ale robiłem co mogłem, żeby zwolnić. Trasa wiodła przez asfalt, kocie łby, trawę i szutr, a to wszystko wzdłuż Nogatu, no i oczywiście pod murami zamkowymi. Ludzi na trasie sporo, więc można było porozmawiać.

IMG_6623
No i kto ma taką teściową, żeby z nim maraton podczas IM biegła? Hę?

malborkironman_2015_10362

Po każdym kółku (a było ich znowu 6) witała mnie grupa Moich Kibiców z Manią na czele, która przesyłała mi buziaki i dopingowała tak, że energia płynęła szerokim strumieniem. Cały czas dbałem też o energię w płynie i stałą, bo miałem za sobą już jakieś 10 godzin ruchu. W ramach rozszerzania menu spróbowałem batona PowerBar – połówkę zjadłem w ciągu 10 minut, a resztę wyrzuciłem i drożdżówki – po kilku minutach wytworzyłem z niej drożdżową kulę, którą mogłem podzielić się z okolicznymi wędkarzami. To tylko upewniło mnie, że sprawdzone banany, żele i moje batony są dobrym wyborem i w ten sposób żywiłem się dalej.

Czasem zastanawiałem się czy nadejdzie jakaś ściana, niemoc, załamanie czy inny kryzys. Nic takiego nie stanęło na mojej drodze. To chyba był po prostu „ten dzień”, kiedy miałem zadebiutować na żelaznym dystansie. W okolicach 25 kilometra jedna kostka nadała jakiś sygnał ostrzegawczy, ale chwilę porozmawialiśmy sobie w zaciszu i ustaliliśmy, że czeka nas jeszcze robota do wykonania i nie ma co się wygłupiać. Po chwili odpuściła.

Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, ale w zasadzie to wszystko przestawało się liczyć.  Wiedziałem, czułem, że będę dzisiaj na mecie i dotrę tam o własnych siłach. Po pierwszych 3 kółkach, pomimo gorszego niż zakładany, czasu na rowerze ostrzyłem sobie zęby na złamanie 12 godzin, ale kolejne 21 kilometrów biegu zweryfikowało moje zapędy 🙂

Gdy zostało mi do zrobienia ostatnie kółko, zacząłem czuć jakąś dziwną ulgę i radość. Rodzice kibicowali, zagrzewali do biegu, a inni zawodnicy widząc już 5 opasek na nadgarstku życzyli powodzenia. Biegłem, a ostatnie 1,5 kilometra to ciągłe przyspieszanie z mocnym finiszem. Biegnąc już w okolicy strefy zmian przywitał mnie Tata, ukłonił się w pas, rozemocjonowany przybił mi piątkę i pognał wzdłuż taśmy. Odebrałem ostatnią opaskę potwierdzającą przebiegnięcie całego dystansu i pędziłem do mety z rękoma w górze. Ta mieszanka uczuć była niesamowita i naprawdę ciężko to opisać. Kilkanaście metrów przed metą odebrałem jeszcze Manię i razem przecięliśmy linię mety – bardzo mi na tym zależało.

IMG_6658
Finisz i uczucie, że to naprawdę to zrobiłem
malborkironman_2015_04959
Chwila radości. Wielkiej Radości
IMG_6694
Z Manią na mecie

 

Stało się – po 12 godzinach 28 minutach 50 sekundach zostawiłem 226 kilometrów trasy za sobą. Wydarłem się tak, że aż Mania chyba się przestraszyła, ale od razu przytuliliśmy się mocno. Odebrałem medal i ruszyłem do Kibiców. Uściskom i gratulacjom nie było końca. To był piękny moment. Jak się później okazało zameldowałem się w pierwszej połowie stawki zajmując 80 miejsce na 172 osoby, które ukończyły i 18 w kategorii M30.

Gdy rozmawiałem z Kibicami, podszedł do mnie Marcin Waniewski – współorganizator zawodów i komentator – i zapytał o wrażenia (chyba dlatego, że mieliśmy z Manią efektowny finisz). Nie wiem czy to dokładny cytat, ale powiedziałem chyba tak:

Ten medal dedykuję Agnieszce i naszym dzieciom: Mani i Jasiowi, bo bez nich nie byłoby mnie tutaj, mojej Mamie, która wygrała w tym roku ze straszną chorobą i jest dla mnie niesamowitą inspiracją i mojego bratu Tomkowi, który gdyby tylko mógł byłby tutaj ze mną.”

Nawet teraz, tydzień po tamtej chwili mam łzy w oczach. To była dla mnie duża sprawa, bo po raz kolejny uświadomiłem sobie, że sam nie dałbym rady skończyć ironmana.

IMG_6708
Krótki wywiad z Marcinem Waniewskim

 

Po tym tygodniu przygotowałem sobie taką grafikę, która to wszystko oddaje i myślę, że będzie mi jeszcze długo przypominać o tej niezwykłej drodze i niesamowitym dniu:

ironman6

W tym miejscu dziękuję wszystkim, który wspierali mnie przed zawodami i w trakcie nich przez smsy, maile, Facebook’a i rozmowy. Poza już wymienionymi przede wszystkim dziękuję mojej siostrze Marysi, Witkowi, Jackowi i Tosi. Następnym razem jedziecie z nami!

TriRodzina w komplecie
TriRodzina w komplecie

To co było dalej nie ma już znaczenia. Spełniłem ogromne marzenie i osiągnąłem największy sportowy sukces w życiu.

Wiem, że mi się to podoba i chcę jeszcze tego spróbować, bo przecież tyle pięknych tras czeka na świecie, no i te 12 godzin jest w moim zasięgu. Teraz już to wiem.

Mam dla Was jeszcze opowieść o tym co zdarzyło się następnego dnia, ale to już w następnym wpisie.

P.S. A tak dla jasności – to był mój piąty triathlonowy start w życiu 🙂 #copowiedzątrenerzy ?

3 komentarze

Skomentuj Marcin Dondajewski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *