Z Bodo na Nordkapp i do domu

Po powrocie z Lofotów posiedzieliśmy w Bodo tylko kilka godzin i ruszyliśmy dalej na północ. Kilkanaście kilometrów od wyjazdu zobaczyliśmy znak „SALTSTRAUMEN”. No jasne, jak mogliśmy zapomnieć o tym miejscu?!

Saltstraumen to miejsce gdzie tworzą się najsilniejsze prądy pływowe na świecie, a woda pędzi z prędkością 20 węzłów. Wszystko dlatego, że przez przesmyk długości 3 kilometrów i szerokości 150 metrów przepływa co 6 godzin 400 milionów metrów sześciennych wody. Akurat trafiliśmy na dobry moment, bo wiry, które się tam tworzyły były wielkie. Oglądaliśmy te cuda z brzegu, ale jedną z miejscowych atrakcji jest pływanie motorówkami przez środek wirów. Ciekawe co się dzieje jeśli silnik zgaśnie?

(Saltstraumen)

Niesamowicie wyglądała też grupa wędkarzy na brzegu, którzy co kilkadziesiąt sekund wyławiali kolejne ryby. Nie używają przynęty, bo ryby w tym miejscu są po prostu przeżarte pokarmem niesionym przez wodę, ale są na tyle agresywne i być może lekko otumanione warunkami, że łatwo dają się złapać. Nacieszyliśmy oczy, zrobiliśmy zdjęcia i pomknęliśmy dalej.

Narvik i  Tromso

Narvik większości z nas kojarzył się nam z bitwą morską i udziałem polskich okrętów w walkach z Niemcami w czasie II Wojny Światowej. W zasadzie można powiedzieć, że Muzeum Morskie to jedyna atrakcja miasta, ale za to bardzo pouczająca i ciekawa. Cała ekspozycja ułożona jest chronologicznie, a opisy po polsku pomagają zrozumieć zawiłość sytuacji jaka miała tu miejsce. Drugim wartym (chociaż pewnie nie dla każdego) do odwiedzenia miejscem w Narviku jest cmentarz, na którym znajduje się pomnik poświecony polskim marynarzom poległym w trakcie bitwy.

Z Narviku pojechaliśmy do Tromso, bo musieliśmy odjechać tylko 150 km od naszej zaplanowanej trasy, a miasto – jak się okazało – robi bardzo dobre wrażenie i jest ciekawie położone u stóp wzgórza, na którym można jeździć na nartach. Niska zabudowa, ciekawa architektura z nowoczesnymi akcentami w postaci biblioteki miejskiej powoduje, że miasto jest bardzo kameralne i przytulne. Odwiedziliśmy tutaj POLARIĘ – muzeum poświęcone rejonom arktycznym. W środku niezwykły film nakręcony kilkoma kamerami jednocześnie i pokazywany na kilku ekranach, basen z fokami, które można oglądać także „od dołu” i pokaz całego procesu hodowlanego dorszy – od ikry do talerza w domu. Jedną z atrakcji jest także możliwość sterowania symulatorem statku – jednak dziecko przed nami było tak zafascynowane, że nie było nam dane spróbować. Po kilku godzinach ruszyliśmy w stronę naszego celu – Nordkappu.

Droga na Nordkapp

Mniej więcej od Tromso w drodze na północ można jechać z prędkością 90km/h! Szokująco:) Staraliśmy się to wykorzystać gdzie tylko się dało, ale spokój Norwegów w prowadzeniu samochodów jest niesamowity. Mimo, że jechaliśmy powoli to co widzieliśmy w zupełności wynagradzało nam czas spędzony w samochodzie. Dookoła piękne góry, jeziora i fiordy, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Zauważyliśmy jednak, że im dalej na północ tym góry są niższe i bardziej płaskie.

(uciekający renifer)

Na kempingu nad jednym z fjordów spotkaliśmy Michała, który jechał „w drugą stronę” na motocyklu. Spędziliśmy razem wieczór, rozmawiając o różnych podróżach, szczególnie tych dalekich. Okazało się, że Michał ostatnie dwa lata spędził na włóczeniu się po świecie i mieliśmy dużo wspólnych tematów i podobnych wspomnień. Kiedy kładliśmy się spać było już jasno – 01.30 w nocy:)

Na tamtym kempingu okazało się, że Norwegowie nie są tak do szpiku kości poukładani. Pani w recepcji dostosowywała cennik do klientów! Michał poszedł płacić pierwszy i miał zostawić 150 NOK. Po negocjacjach doszedł do 80 NOK. Natomiast my zapłaciliśmy 90 NOK za dwie osoby bez żadnej rozmowy:)

Michał opowiadał nam o złej pogodzie, którą miał na Nordkappie, ale piękne słońce, które przywitało nas rano zachęcało do szybkiej jazdy na północ.

Kilometry znikały szybko pod kołami i wkrótce dotarliśmy do Alty. Znajduje się tam znany na całym świecie (podobno!) zbiór rysunków naskalnych. Stwierdziliśmy jednak, że nie jesteśmy aż takimi pasjonatami i ruszyliśmy dalej. Pogoda cały czas była piękna i już nie mogliśmy doczekać się, żeby dojechać Tam.

Nordkapp

Na wyspę Mageroya, na której znajduje się Przylądek Północny dostaliśmy się podwodnym tunelem, którego budowa chyba szybko się zwróci ze względu na wysokość opłat. Droga zrobiła się węższa i bardziej kręta, a w nas narastał jakiś dziwny niepokój zmieszany z radością i wyczekiwaniem. Kiedy byliśmy jakieś 10 km od celu wjechaliśmy w …. mgłę. I to nie taką zwykłą mgłę. To było piękne gęste mleko, w którym widoczność spadła do 30-40 metrów, a my zdaliśmy sobie sprawę, że pogoda na północy zmienną jest.

(zamglony Nordkapp)

Kulając się z żółwią prędkością dojechaliśmy w końcu do bramek, gdzie trzeba opłacić wjazd w okolice Nordkappu. Jeden bilet już mieliśmy od Michała (dzięki!) co pozwoliło nam sporo zaoszczędzić. Mgła nadal była niesamowicie gęsta i idąc w stronę – no właśnie w stronę czego? – nie widzieliśmy nic oprócz wyłaniających się czasami ludzkich sylwetek. Zrobiło się też zimno, ale to tutejszy standard.

W końcu na drodze stanął nam duży budynek. Okazało się, że jest to centrum handlowo-filmowo-pocztowo-restauracyjno-muzealne, gdzie można wydać dużo kasy i trochę się dowiedzieć:) My jednak wyszliśmy od razu z drugiej strony i prawie po omacku doszliśmy do globusa. Tak, tego słynnego globusa oznaczającego (prawie) najdalej na północ wysunięte miejsce w Europie. Telefony do domu, tak jesteśmy, udało się, jest super chociaż mało widzimy itd.:) No i oczywiście radość, że możemy tu być razem.

Kiedy zrobiło się już późno, a pogoda nie poprawiała się postanowiliśmy, że prześpimy się gdzieś w okolicy, a jutro wrócimy (bilety wstępu ważne są przez 48 godz., ale i tak nikt tego nie sprawdza).

Rozbiliśmy się na dziko, niedaleko drogi. Rano obudziło nas piękne słońce! Z wypiekami na twarzy dojechaliśmy do parkingu i wtedy już wiedzieliśmy, że warto było poczekać. Świetna widoczność, trochę chmurek i słońce. Zdjęcia, zdjęcia, podziwianie widoków i zdjęcia. Co dziwne prawie wcale nie było tam ludzi. Tylko kilka osób od czasu do czasu podchodziło do globusa, ale nie było tak jak sobie wyobrażaliśmy – tysiące osób oblepiających go z każdej strony.

(Nordkapp – podejście drugie)

Nacieszyliśmy się tym miejscem i już chcieliśmy jechać w stronę Finlandii, kiedy naszą uwagę przykuł parking po prawej stronie drogi. Wiedzieliśmy, że gdzieś tutaj jest ścieżka prowadząca do faktycznie najdalej wysuniętego punktu Europy – Knivskjellodden. No i nie zgadniecie co zrobiliśmy?:) Zapakowaliśmy aparat, wodę, coś do jedzenia i ruszyliśmy w 9 kilometrową trasę. Krajobraz był iście księżycowy i gdybyśmy znaleźli się tam we mgle, która panowała dzień wcześniej to ze spokojem można by się pogubić.

Punkt oznaczający Knivskjellodden oznaczony jest tyczką z kulą, które osadzone są na betonowym postumencie.  Nie jest to bardzo spektakularne miejsce jednak to, że tam byliśmy było dla nas ważne i bardzo się z tego cieszyliśmy. To miejsce znajduje się ok. 1,2 km na północ od Nordkappu, ale ze względu na majestatyczny klif wysokości prawie 400 metrów to Nordkapp z globusem został ochrzczony mianem Przylądka Północnego w XVI w. i tam ściągają setki tysięcy ludzi z całego świata.

(Knivskjellodden – Nordkapp w tle)

Kiedy wróciliśmy do samochodu pogoda nadal była piękna. Był 31 sierpnia czyli teoretycznie ostatnia szansa w tym roku, żeby doświadczyć „białej nocy”. W tył zwrot i na Nordkapp. Stwierdziliśmy, że jeden dzień nas nie zbawi, a słońca, które nie chowa się za horyzontem przez całą noc jeszcze nie widzieliśmy.

Siedząc w budynku mieliśmy widok na globus i obniżające się z każdą minutą słońce. Jednocześnie coraz więcej osób gromadziło się na zewnątrz. W sumie było ich dużo więcej niż przed południem, ale to chyba właśnie ten niezwykły widok ze słońcem i globusem w rolach głównych gromadził te tłumy.

I faktycznie – o północy słońce tylko lekko schowało się za chmury zalegające nad morzem, a potem powoli zaczęło wznosić się w górę. W międzyczasie rozbiliśmy namiot kilkaset metrów od parkingu i mieliśmy ten pokaz tylko dla siebie. Dookoła stało kilka reniferów, a my leżeliśmy przed namiotem, w promieniach nocnego słońca, popijaliśmy gorącą herbatę i czytaliśmy książki. Pięknie!

(Nordkapp – ok. godz. 22:40)

Pierwszego sierpnia, po 3 dniach spędzonych w objęciach Nordkappu udało nam się skierować na południe.

Droga do Szwecji

Od tego momentu myśleliśmy o tym, że przed nami jeszcze długie godziny w samochodzie, i że to co najpiękniejsze, najciekawsze mamy już prawdopodobnie za sobą.

Droga przez północną Norwegię i Finlandię w dużej mierze była mało interesująca. Długie proste odcinki, ciągnący się po obu stronach drogi gęsty las i renifery, które już wcześniej dość często gościły na drodze.

W Rovaniemi i leżącej obok wiosce Św. Mikołaja nie zabawiliśmy zbyt długo. Oczywiście spotkaliśmy się z samym Świętym, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie (dla rodzinnych maluchów), ale atmosfera tego miejsca jest dość dziwna. Pomijam to, że kolędy i piosenki świąteczne w środku lata po prostu trochę nie pasują. Jednak plastikowe choinki(!), wszechobecna chińszczyzna w postaci plastikowych reniferów, wisiorków z trollami po prostu psuje wrażenie.

Z Rovaniemi, bez większego sentymentu, pojechaliśmy dalej na południe – do Szwecji.

Łosoś na kolację

Jechaliśmy cały czas drogą ciągnącą się wzdłuż zachodniego brzegu Zatoki Botnickiej i w pewnym momencie zobaczyliśmy nad drogą duży napis FISKE CAMP. Pierwsze skojarzenia: camping albo obóz dla wędkarzy. Kiedy w końcu udało się nam znaleźć to miejsce byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. FISKE CAMP to nic innego jak kemping, gdzie można z własną lub wypożyczoną wędką łowić łososie. Płaci się jedynie za to co zabierzesz. Dla Agnieszki było to pierwsze łowienie w życiu i jak się okazało pierwsza duuża ryba. Jako przynętę dostaliśmy krewetki, do tego wzięliśmy skrzynkę na nasze przyszłe zdobycze, ustawiliśmy się na pomoście, zarzuciliśmy i czekaliśmy. Ja nie miałem tego dnia szczęścia, ale Agnieszka już po chwili złowiła nam kolację! Kiedy ponad 2 kg łosoś połknął haczyk emocje sięgnęły zenitu. Agnieszka walczyła z wędką, ściągając i luzując żyłkę, na przemian śmiejąc się i pytając co teraz ma robić. Łosoś walczył dzielnie, ale po chwili się poddał. Potem Agnieszka złowiła jeszcze jedną rybę, równie dużą, ale dobrze, że jej nie wzięliśmy, bo nawet tego jednego łososia było już dla nas za dużo. Nie mieliśmy za dużo składników do przyrządzenia kolacji, ale ta świeża ryba była chyba najlepszą jaką kiedykolwiek jedliśmy.

(Agnieszka z naszą kolacją)

W drodze do Sztokholmu zatrzymaliśmy się jeszcze na jeden dzień w Uppsali. Miasto znałem tylko z opowieści, bo właśnie pracownicy tamtejszego uniwersytetu odpowiadają za organizację rejsów Baltic University Programme, w których 2 razy brałem udział jako załoga na Chopinie. Ciekawa katedra, niska zabudowa, małe uliczki i masa ludzi na rowerach. To właśnie chyba stosunek do środowiska robi największe wrażenie. Cały uniwersytet w Uppsali nastawiony jest na prowadzenie badań nad zmniejszeniem wpływu człowieka na środowisko naturalne, a miasto chce do 2020r. zmniejszyć o 30% emisję gazów cieplarnianych. Te wszystkie wysiłki widać i mam nadzieję, że pokażą, że jest to możliwe.

Następnego dnia byliśmy już w Sztokholmie. Znaleźliśmy miejsce na kempingu, który był oddalony ok. 10 km od centrum, ale za to nad wodą i przy ścieżce rowerowej prowadzącej prosto do Gamla Stan, czyli starego miasta. Pierwszy dzień spędziliśmy wylegując się na słońcu, czytając książki, spacerując po okolicy i odpoczywając. Kolejne dwa dni jeździliśmy po centrum na rowerach odwiedzając m.in. Muzeum Nobla, Muzeum Vaasa i wystawę z okazji 70 lat istnienia IKEA. Sztokholm bez wątpienia można nazwać stolicą Skandynawii. Stare Miasto z zamkiem królewskim, nowoczesne budynki, ciekawe muzea, woda, wszechobecne rowery, gwar i ruch, a jednocześnie spokój w parkach i na plażach. To wszystko powoduje, że każdy znajdzie tam coś dla siebie.

Ze Sztokholmu pojechaliśmy do Karlskrony, żeby zajrzeć do Muzeum Morskiego i dalej na prom i do domu.

Podsumowanie

To była wyjątkowa podróż pod wieloma względami. Pierwsza daleka po ślubie i pierwsza tak długa samochodem. Zobaczyliśmy bardzo dużo. Nie chodzi tu o zwiedzanie miast, ale o góry, fjordy i wyspy. O te wschody i zachody słońca. No i nawet o deszcz, który spowodował, że trochę zwątpiliśmy w sens jechania przez całą Norwegię aż na Północ.

Było inaczej, było super.

Dziękujemy za uwagę i zapraszamy do oglądania zdjęć, komentowania i … do trzymania kciuków za nasze kolejne pomysły.

A&J

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *