Z Budapesztu do Polski (podróży rowerowej c.d.)

Na dworcu w Budapeszcie okazało się, że nie możemy przewieźć rowerów z Węgier do Rumunii. Wtedy nie wiedzieliśmy dlaczego, ale wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Lokoshaza – ostatniego miasta przed granicą. Stamtąd mieliśmy do Aradu (już w Rumunii) jakieś 30 km najkrótszą drogą. Ruszyliśmy przed siebie i kiedy dojechaliśmy do miasteczka oddalonego od granicy 6 km, spotkana kobieta powiedziała nam, że granica tutaj jest zamknięta i musimy jechać dalej. Taką samą sytuację mieliśmy w Czechach i wcale nie wyglądało to zachęcająco. Jednak jeszcze przed granicą znaleźliśmy mały sklep, gdzie kupiliśmy lody własnego wyrobu (tak wyglądały) i pomknęliśmy do Rumunii.

     

Tego dnia zamiast spokojnego  i luźnego przejazdu do Aradu zafundowaliśmy sobie 80 km po najróżniejszych drogach i ścieżkach, zakończonych kręceniem się po Aradzie. Kiedy targowaliśmy się w sprawie ceny noclegu Agnieszka tak dobrze zadziałała, że zapłaciliśmy mniej niż za pokój jednoosobowyJ

Następny dzień to jazda przez wioski i małe miasteczka, drogami, o których krajowy program naprawy nie wspomina w najodleglejszych planach. Czasem wyglądają one jak po nalocie dywanowym, a czasem jest to specyficzna droga asfaltowa posypana małymi kamieniami, które wtopiły się w powierzchnię. Momentami dziwiliśmy się, patrząc na wioski, bo miasta to inna sprawa, jak ten kraj dostał się do Unii. Czas zatrzymał się tam kilkadziesiąt lat temu i wygląda to tak jakby jedynymi mieszkańcami byli dziadkowie i wnuczęta. Trudno odnaleźć rodziców, którzy pewnie pracują na utrzymanie rodziny w większych miastach. Jeżdząc mniejszymi drogami zobaczyliśmy inne oblicze Rumunii. To była dobra lekcja i jazda poza różnymi trudnościami była naprawdę przyjemna. Po zrobieniu ponad 100 km dojechaliśmy do Saverin. Tam spotkaliśmy Polaków podróżujących samochodem i cały wieczór spędziliśmy na rozmowach o Rumunii i innych miejscach na świecie, popijając przy tym rumuńskie piwo z plastikowych butelek.

Dalej postanowiliśmy pojechać pociągiem bo z mapy wynikało, że chcąc jechać mniejszymi drogami będziemy musieli nadłożyć dużo drogi, a poza tym z kolanem Agnieszki było coraz gorzej. Pod koniec dnia na rowerze ból był tak mocny, że cieżko było jej chodzić. W planach mieliśmy tydzień chodzenia po górach, więc trzeba było trochę odpuścić.

Okazało się , że podróż kolejowa w Rumunii z rowerem nie jest taka prosta i przyjemna jak w Polsce. Na stacji rozwalony na kanapie konduktor, na moje pytanie ile kosztuje bilet do Simerii, łamanym hiszpańskim (!) odpowiedział, że on jest konduktorem i się „dogadamy”. Spytałem ile będzie kosztował ten dogadany bilet, bo jak 100 lei (ok. 90 zł) to wsiadamy na rower i jedziemy. Po rozmowie stanęło na 30 lejach i zostaliśmy zaprowadzeni do pociągu. Przepchaliśmy się między wagonami i po dłuższej chwili udało się nam załadować cały sprzęt do środka. Kiedy doszło do płacenia i wypisywania biletów okazało się, że tylko 13 lei z 30 to cena biletu, a reszta to „prezent dla niego, dla jego kolegi (który potem beształ go za to, że wziął za mało, albo że w ogóle wziął), kasa na piwo, no i… za rowery”. Udało nam się odzyskać jeszcze 5 lei i ruszyliśmy w drogę. Takich sytuacji mieliśmy jeszcze kilka w Rumunii, ale ogólne przesłanie było takie, że CFR (rumuńskie PKP) nie przewidziało możliwości przewożenia: : „Oooo!! Bicicleta!” Chyba naprawdę łatwiej i mniej postrzeżenie byłoby przewieźć krowę albo owcę niż rower.

     

W końcu udało się nam dojechać do Sibiu, którego druga oficjalna nazwa to Hermanstadt. Jest to zeszłoroczna Europejska Stolica Kultury i generalnie to widać. Zabytki i stara część miasta jest ładnie odnowiona, dworzec wygląda naprawdę nowocześnie, a hostele nie odbiegają od ogólnych standardów. Pierwszą noc spędziliśmy na kempingu pod miastem ,gdzie w nocy odwiedziły nam słynne bezpańskie psy. Obyło się bez bliskich spotkań, ale nie było to zbyt przyjemne.

Sibiu jest ważnym, historycznie, miastem. Pełnym zabytków i niestety co za tym idzie turystów. Większośc to Niemcy, ale tak naprawdę to przewijają się ludzie z całego świata. Nam większośc dnia zeszła na przepakowywaniu się w plecaki, kupowaniu jedzenia i włóczeniu się po mieście. Mieszkaliśmy w samym centrum, więc wszędzie było blisko, co w ponad 30 stopniowym upale nie było bez znaczenia.

Od 21 sierpnia ruszyliśmy w góry z ekipą, która przyjechała z Polski z siostrą Agnieszki, Magdą, na czele. Celem było przejście granią Fogaraszy zachodu, przez Negoiu , przełęcz transfogarską i Moldoveanu do Fagaras. Miało nam to zając ok. tygodnia. Mieliśmy ze sobą cały potrzebny sprzęt  (w tym noclegowy, bo w Fogaraszach schronisk nie ma), jedzenie i dużo sił i pozytywnego nastawienia.

Nie będziemy opisywac całości dzień po dniu, ale trzeba kilka spraw opisac. Fogarasze są niesamowitymi górami i pomimo, że było nam dane odwiedzic wiele pasm to jest ono naprawdę wyjątkowe. Po pokonaniu pierwszego dnia ponad 1500 metrów przewyższenia przez następne 7 dni przebywaliśmy na wysokości powyżej 2000 m.n.p.m. Na noclegi wybieraliśmy miejsca położone w miarę blisko źródeł wody, o którą w Fogaraszach nie jest aż tak łatwo. Duże wrażenie robią jeziora porozrzucane po całym paśmie. Woda w nich jest czysta, ale jednocześnie zimna, jednak po kilku dniach dośc ciężkiej wędrówki musieliśmy się przełamac i odświeżyc.

Pogoda dopisywała nam praktycznie przez cały czas i oprócz totalnego zamglenia przy podejściu od Lac Balea na grań (widocznośc ok. 15 metrów) i huraganowego wiatru podczas noclegu (pęknięty maszt w namiocie dziewczyn) wszystko było ok. Widoki przez cały czas zapierały dech w piersiach, a kiedy przez trasę przebiegły dwie kozice, a na kamieniu obok przysiadł świstak czuliśmy się jak w jakimś nierzeczywistym miejscu.

Udało się nam zdobyc dwa najwyższe szczyty Fogaraszy czyli Moldoveanu (2544 m.n.p.m.) i Negoiu (2535 m.n.p.m.), z którego zejście prowadzi ciekawym Żlebem Drakuli. My byliśmy przyzwyczajeni do schodzenia po skałach, gdzie jest pełno łańcuchów (często w wątpliwym stanie technicznym), ale o tym że może tam być niebezpiecznie dowiedzieliśmy się od naszego kolegi, który opowiadał, że 3 tygodnie wcześniej Salvamont (rumuński GOPR) musiał helikopterem ewakuowac jakąś dziewczynę, która spadła.

Kiedy schodziliśmy do doliny ostatniego dnia (1800 metrów w dół – z 2400 na 600 m.n.p.m.) i kiedy nogi wchodziły nam w … uszy, przechodziliśmy przez wszystkie możliwe piętra roślinności. Najbardziej spodobało nam się piętro o nazwie: „sklep owocowy”J Maliny i jagody w ilościach takich jakich nigdy nie widzieliśmy. Jedliśmy je całymi garściami, a końca nie było widac. Na szczęście ten teren to nie park narodowy, więc nie mieliśmy wyrzutów sumienia. W końcu doszliśmy do wioski Breaza, gdzie okazało się, że ostatni transport do Fagaras właśnie odjechał. Przespaliśmy się na obrzeżach wioski, gdzie nikt się nami nie interesował, a następnego dnia – m.in. w 9 osób w niewielkim samochodzie – dojechaliśmy do Brasova. Tam pożegnaliśmy ekipę Magdy i wróciliśmy pociągiem do Sibiu. Kolejny dzień spędziliśmy na kombinowaniu jak dostac się do Polski i na ponownym pakowaniu się w sakwy. Powrót na rowerach odrzuciliśmy, ponieważ kolana Agnieszki wymagały odpoczynku, bo dośc długa jazda z obciążeniem i ostre chodzenie po górach spowodowały spore spustoszenie. Okazało się, że z jedną przesiadką jeszcze w Rumunii, możemy dojechac prosto do Krakowa. Opcja była naprawdę super, a cena nie zwalała z nóg.  31 sierpnia rano zameldowaliśmy się na Rynku w Krakowie popijając w promieniach wschodzącego słońca kawę, zagryzając bułkami i czytając gazetę. Coś pięknegoJ Kolejne dwa dni spędziliśmy u rodziny Agnieszki w Krakowie. Na koniec wsiedliśmy do pociągu i po kilku godzinach byliśmy w naszym mieszkaniu w Poznaniu.

     

W sumie cała podróż trwała 25 dni, a na rowerach zrobiliśmy ok. 670 km. Dla jednych niewyobrażalnie dużo, dla innych śmiesznie mało. Licząc tylko dni,  w których jeździliśmy to średnio wyszłoby ok. 70 km dziennie. Najdłuższy pokonany jednego dnia dystans to 110 km, a przewyższenie (tego samego dnia) 1410 metrów.

Teraz regenerujemy się w domu, nadrabiając zaległości towarzyskie i w codziennych obowiązkach. Agnieszka pracuje i zabiera się za swoją pracę licencjacką, a ja mam praktyki w sądzie. Wszystko toczy się całkiem normalnie. 

Zapraszamy do oglądania zdjęc, bo jest tego trochę. No i obiecujemy odzywac się częściej, bo jakoś nam ostatnio nie wyszło (obowiązki, brak chęci, lenistwo – niepotrzebne skreślicJ )

Pozdrowienia dla wszystkich czytających.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *